niedziela, 20 listopada 2016

Koniec wyczekiwania

Marketing, w tym przypadku muzyczny, rządzi się swoimi prawami i na okładce debiutu ARRM widnie informacja dumnie głosząca, że to "nowy projekt członków post-blackmetalowego" Thaw. Wiadomo, płytę jakoś sprzedać trzeba. Jednak co bardziej świadomi doskonale wiedzą, że pierwsze nagrania sosnowiczan trafiały do sieci już dobre pięć lat temu, gdy Thaw było jeszcze na etapie demówek, zaś w Melodiach ARRM debiutowało już w 2012 r. Ekipa Instant Classic robi jednak wiele dobrego, więc znacznie ważniejszy od mojego czepialstwa jest fakt, że fani ARRM w końcu doczekali fizycznego nośnika z muzyką swoich ulubieńców. Czekali długo, ale było warto.

ARRM  /  Fot. www.facebook.com/ARRMambient
Muzycy nagrali to, czego co prawda można było się po nich spodziewać, ale jedną płytą znakomicie zamknęli dotychczasowe lata mniej bądź bardziej aktywnej działalności. Raczej z naciskiem ma mniej, choć przecież w tym czasie można było oglądać ich w innych zespołach. Szczególnie Artura Rumińskiego na koncertach rzeczonego Thaw czy Furii. W efekcie w nasze ręce trafiło ponad 50 minut znakomitej muzyki o mocno improwizowanych korzeniach. Kosmos, pustynia, palące słońce, szamańskie rytuały oraz oniryczny i niepokojący nastrój kina noir - to wszystko tu jest, wygenerowane dzięki sekcji rytmicznej, klawiszom i przede wszystkim gitarze. Ta muzyka pozwala oderwać się od rzeczywistości i całkowicie, choć na chwilę, przed nią uciec. Jeśli damy się ponieść, odpłyniemy tak bardzo, że mentalnie nie pozostanie po nas nawet ślad. Trzeba tylko chcieć. 


Druga strona medalu, by nie powiedzieć płyty zatytułowanej po prostu "ARRM", to jej wymagania względem słuchacza. Na ten album trzeba mieć czas. A fakt, że cztery na pięć utworów liczą sobie ponad 10 minut, już powinien być pewną podpowiedzią. Można położyć się na łóżku w stanie pełnej lub ograniczonej świadomości i zwyczajnie słuchać tej muzyki. Można też włączyć ją sobie jako znakomite uzupełnienie tła i zabicie ciszy w mieszkaniu lub pokoju. Nie sądzę, by w tym drugim przypadku było to ujmą dla muzyków. "ARRM" doskonale wypełnia puste przestrzenie, burząc ograniczające je mury. A to zaś wzięło się nie tylko z rozciągniętej struktury utworów, ale i bardzo dobrej produkcji. Gdyby puścić ten album komuś na Zachodzie, pewnie od razu powiedziałby, że twórcy garściami czerpią z dorobku Earth czy Barn Owl i nie ma tu przesadnie wiele oryginalności. Owszem, będzie miał nieco racji, ale chwilę później musiałby też przyznać, że to po protu dobrze brzmi. Bo brzmi.


Przyjemnie wiedzieć, że zespół, który odkryło się dawno temu i któremu kibicowało się przez te wszystkie lata w końcu uraczył nas porządnie wydanym, regularnym debiutem, a nie jedynie kolejną pojedynczą kompozycją wpuszczoną w sieć. "ARRM" to 50 minut wymagającej, ale i bardzo wdzięcznej muzyki, po którą warto sięgnąć, szczególnie o tej porze roku. Obyśmy tylko nie musieli tak długo czekać na kolejną płytę, bo ta zdecydowanie powinna się kiedyś ukazać. 

Brak komentarzy: