niedziela, 3 lipca 2016

Wygraj karnet na Castle Party

Jakiś czas temu obiecałem na antenie, że podejmę odpowiednie kroki, by ponownie wręczyć Wam zaproszenia na festiwal Castle Party w Bolkowie. I tak dzięki uprzejmości organizatora, po kilkuletniej przerwie w Melodiach ktoś z Was otrzyma karnet na całą imprezę. Warto spojrzeć w kalendarz i zaplanować sobie ostatni weekend lipca, gdyż tegoroczna edycja zapowiada się całkiem interesująco, niezależnie do tego, jakiej muzyki słuchacie. Śmiało można wybierać od gotyku przez ambient i industrial, aż po black metal.


W tym roku Castle Party potrwa od 28 do 31 lipca. Wśród zaproszonych grup znajdziemy m.in. gwiazdy w postaci Fields of the Nephilim, Closterkeller, Garden of Delight oraz XIII Stoleti, ale to nie wszystko. Osobiście polecałbym występy Desiderii Marginis, In Slaughter Nativres i Phurpa. Te muzyczną ciemność trudno będzie Wam zapomnieć. Nawet jakbyście tego chcieli. Ciekawie zapowiada się również metalowy wieczór. W byłym kościele zagrają m.in. reaktywowany Mordor, także powracające Sacrilegium oraz Furia. Pełne godzinowe zestawienie wszystkich koncertów znajdziecie po tym adresem


Jeśli chcielibyście wybrać się do Bolkowa, uważnie nadstawiajcie ucha 11 i 18 lipca. Wówczas przedstawię Wam szczegóły związane z konkursem. Jako że karnet jest jeden, a Was wielu, najprawdopodobniej sprawę rozwiążemy mailowowo i zakończymy losowaniem. Do usłyszenia.

niedziela, 26 czerwca 2016

Opowieść z wysokiej wieży

Gdy w ubiegłym tygodniu zjawiłem się w Trójce, korzystając z zaproszenia Wojciecha Ossowskiego, wśród zabranych płyt znalazło się kilka, po które nie sięgałem już od lat. Zdecydowana większość z nich pochodziła z dyskografii nieistniejących, a niekiedy też nieco zapomnianych, zespołów. Wyjąłem wszystkie z plecaka i rozłożyłem na stole, by w każdej chwili móc zanieść wybrany krążek do reżyserki. Potrzeba chwili sprawiła, że w drugiej godzinie "Ossobliwości muzycznych" sięgnąłem po debiutancką płytę Tower. Wieki temu nabyłem ją na Castle Party w Bolkowie, tym samym przenosząc mocno zmęczoną już kasetę na zasłużoną emeryturę. Szkoda, że ten zespół pojawił się tak na nagle i zniknął równie szybko zaraz po drugiej płycie.

Tower w 1998 r. Sesja do '"The Swan Princess"
Tower nie istniał przesadnie długo, bo sześć lat. Zakładając oczywiście, że za początek jego działalności przyjmiemy 1994 r. i granie jeszcze pod nazwą Gothic Flowers, które doczekało się dwóch demówek. Co ciekawe, te taśmy zalicza się do tych wydawnictw, o których słyszało wielu, ale mało kto faktycznie miał okazję ich posłuchać. Musiał być blisko zespołu, działając w podziemiu lub mieszkając w Lidzbarku Warmińskim, bądź Dobrym Mieście, skąd pochodzili muzycy. Na szczęście w dobie globalnej sieci można dotrzeć do zapomnianych już archiwów. Jedno z nagrań Gothic Flowers znajdziecie pod tym linkiem. Co prawda, nie jestem w stanie go zweryfikować, ale wiele wskazuje na to, że to faktycznie protoplasta Tower. W teorii wszystko się zgadza.

         Gothic Flowers  /  Fot. Rozmaitości Dobromiejskie / leksykonkultury.ceik.eu
O ile Gothic Flowers zyskało pewną popularność, czy może raczej rozpoznawalność, na Warmii, o tyle w przypadku Tower w grę wchodziła już cała Polska. Wszystko za sprawą debiutanckiego "The Swan Princess". Ten nagrywany jeszcze zimą 1997 r. album trafił na relatywnie dobry czas. Klimatyczne granie nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa, a ciężar gitar w wybranych kompozycjach przypadał do gustu nawet co poniektórym fanom o deathmetalowych zapędach. Do tego dochodził jeszcze solidny growl grającego na gitarze Piotra Kollekca. Nic dziwnego zatem, że wielu uznało pierwszą płytę Tower za najciekawszy rodzimy debiut 1998 r. Potwierdzało to także głosowanie czytelników "Metal Hammer", ale w tym przypadku trudno o obiektywność, skoro periodyk był i nadal jest związany z katowicką Metal Mind, która wypuszczała obie płyty zespołu. Co ciekawe, grupę promowano także na łamach "Thrash'em All", a wynikało to ze współpracy muzyków z Mariuszem Kmiołkiem. Trochę nie pasowali do deathmetalowego charakteru pisma, ale w praktyce nie miało do większego znaczenia.


Promocja "The Swan Princess" była całkiem dobra. Dużo osób usłyszało o Tower, m.in. za sprawą występów na Metalmanii i Thrash'em All Festival, choć niekiedy wcale się tego nie spodziewało. Sam byłem światkiem takiej sytuacji 12 listopada 1998 r. w warszawskiej Stodole. Zespół zagrał przed Brusem Dickinsonem, promującym wówczas solowe "Chemical Wedding". Wygwizdywano go, muzyków nawet opluwano, ale na końcu pożegnano brawami. Trudno się dziwić. Pasowali do byłego jeszcze wówczas wokalisty Iron Maiden jak pięść do nosa. Niemniej wspominany wcześniej ciężar grania zrobił swoje. Brzmiało to nieco inaczej i przyciągało uwagę. "The Swan Princess" jest może trochę nieokrzesana, ale nie można odmówić jej nastroju. Klawisze, altówka, miejscami nawet skoczne quasi-średniowieczne zagrywki, melodyjność i szybkie, ciężko brzmiące gitary do dziś budzą sentyment za końcem lat 90. Co ciekawe, płytę nagrywano w olsztyńskim Selani, znanym m.in. z albumów Vader, a jej realizatorem był niestety nieżyjący już Szymon Czech.

Piotr Kolleck  /  Fot. Selani Studio
Po debiucie Tower poszedł za ciosem, ale z wyraźnymi zmianami. Latem 1999 r., ponownie w Selani, zarejestrowano płytę "Mercury". Muzycy postawili przede wszystkim na ciężkie brzmienie gitar. Klawisze zeszły wyraźnie na dalszy plan, a z dodatku w postaci altówki zupełnie zrezygnowano. Z debiutancką "Księżniczką" romansuje co najwyżej melodyjne i nieco przebojowe "Silent Scream", szczególnie w nawiązaniu do promującego ją "Magic Nights". Niemniej płyta była bardzo spójna i broniła się, zbierając przeważnie dobre recenzje. Zespół był już rozpoznawalny i znacznie lepiej przyjmowany na koncertach niż jako, jeszcze do niedawna, anonimowi debiutanci. Problem w tym, że nagle coś zaczęło się psuć.


W lutym 2000 r. Tower miał zagrać trasę z Anathemą i Artrosis. Jak na polskie warunki było to dość duże przedsięwzięcie, obejmujące 10 koncertów. Bilety były już sprzedane i dopiero na miejscu okazywało się, że zespół nie zagra. Szkoda, bo była to olbrzymia szansa dotarcia do bardzo wielu osób. Sam czułem rozczarowanie w warszawskiej Proximie, gdzie występ Brytyjczyków poprzedziła jedynie grupa Magdy Dobosz i Maćka Niedzielskiego. Co się stało? Niewykluczone, że doszło do sporu z Metal Mind. Być może nawet takiego samego, który doprowadził do zakończenia działalności Sirrah. Historia jest zawiła, a prawda znana raczej w środowisku, choć po latach z pewnością nieco więcej osób może znać jej szczegóły. Nie zaszkodzi popytać przy gazowanym napoju.


Co ciekawe, już po rozpadzie Tower Piotr Kolleck do spółki z Leszkiem Rakowskim, ówczesnym basistą Vader, nagrał płytę "Raven". Według "legendy" samodzielnie wydany krążek ukazał się w nakładzie ok. 50 egzemplarzy, z których większość trafiła w ręce znajomych obu muzyków. Moja piracka kopia zagubiła się, ale pamiętam, że nie było to zbyt udane wydawnictwo i wypadało blado z zestawieniu z wcześniejszymi dokonaniami Tower. Być może z powodu eksperymentów z elektroniką. Niewiele później Kolleck udał się na emigrację. Po kilku latach zupełnej ciszy w sieci zaczęły pojawiać się głosy o szansie na reaktywację. Niestety nic z tego nie wyszło. Szkoda.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

W cieniu nowej płyty

Jeśli ktoś mówi teraz o Thy Worshiper, tematem rozmowy są przede wszystkim "Klechdy", czyli dwupłytowy krążek niegdyś wrocławian, a obecnie przedstawicieli naszej diaspory na Zielonej Wyspie. Trudno też temu się dziwić, album to dziki, trudny w odbiorze i na tyle nieszablonowy, że budzący emocje i dający przy okazji nieco do myślenia. Jednak kilka miesięcy wcześniej, już bez takiej promocji, ukazało się szalenie ciekawe wznowienie, niejako zdmuchujące kurz z mocno zapomnianych już archiwów rzeczonej grupy. Warto o nim wspomnieć tym bardziej, że w kontekście nowego albumu zeszło zupełnie na drugi, albo i nawet dalszy, plan.

Thy Worshiper w 2015 r.  /  Fot. facebook.com/thyworshiper
Takich płyt ani demówek już nie nie nagrywa. Nawet gdyby muzycy Thy Worshiper chcieliby podjąć wyzwanie, nie udałoby im się to. Taśmy "Winter Dream" i "Tym z Krainy Cieni", wydane odpowiednio w 1994 i 1995 r., to doskonały przykład na to, jak wiele było kiedyś w graniu człowieka oraz emocji, dodatkowo potęgowanych przez wyraźnie analogowe brzmienie. Dziś, lata po epoce budek telefonicznych i komórek wielości cegieł, na próżno tego szukać. Zmieniła się technologia, zmieniła się również muzyka, dlatego wydawnictwa poprzedzające regularny debiut ówczesnych wrocławian brzmią dziś szalenie autentycznie i reprezentatywnie dla demówek, które w latach 90. wielu z nas kupowało we wrocławskiej Melissie, poznańskim Okrąglaku, warszawskiej Dziupli lub krakowskim Music Shopie. "Winter Dream" spodoba się przede wszystkim znudzonym obecnym black metalem, który skądinąd i tak ma się całkiem dobrze. Melodia, energia, charakterystyczny pogłos automatu perkusyjnego i mglisty nastrój to największe atuty tej nieco mniej znanej kasety. Z kolei w przypadku "Tym z Krainy Cieni" jest inaczej, gdyż niemal wszystkie nagrania zawarte na tej taśmie trafiły na kultowy dziś i powszechnie znany "Popiół (Introibo ad Altare Dei)". Co ciekawe, ten regularny debiut Thy Worshiper doczekał się kompaktowego wydania dopiero w 2013 r., czyli aż 17 lat po premierze. W konsekwencji drugie demo muzyków brzmi teraz raczej jak słabiej nagrana wersja rzeczonej płyty. No ale jest.

Pierwotne okładki taśm "Tym z Krainy Cieni" i "Winter Dream" 
Trochę to wszystko dla wciąż pamiętających i wspominających ortodoksów, trochę dla co bardziej niepokornej młodzieży, dopiero odkrywającej bogate archiwa rodzimej sceny. Niemniej dobrze, że komuś, czy to muzykom czy wydawcy, chciało się poświecić nieco czasu i środków na mastering oraz skromne, acz przyzwoite, wydanie. Dzięki temu w ręce zainteresowanych trafia ważna pamiątka po dawno minionych czasach i zarazem o wiele trwalszy już zapis jednego z istotnych rozdziałów historii rodzimego podziemia lat 90. Brzmi to naturalnie zupełnie inaczej od tego, co muzycy Thy Worshiper prezentują obecnie, przy okazji dość dobrze pokazując, gdzie tkwią diabelskie korzenie zespołu.  Niby dźwiękowy skansen, ale za to z jakim klimatem.

sobota, 11 czerwca 2016

Z Islandii do Skandynawii przez Warszawę

Gdy 3 czerwca wybrałem się na Chłodną 25 na warszawskiej Woli, chciałem przede wszystkim zobaczyć koncert Modernmoon i nieco zmobilizować dziewczyny do przyspieszenia nagrań debiutanckiej płyty. Ich muzyka naprawdę zasługuje na to, by w końcu usłyszało ją więcej osób, a czas niestety ucieka. Porozmawialiśmy nieco. Teraz można tylko czekać. Na miejscu okazało się jednak, że po nich gra ktoś jeszcze. Tym kimś, a w zasadzie całym zespołem, było niejakie Vökuró. Zostałem, zobaczyłem i doszedłem do wniosku w stolicy pojawili się całkiem interesujący debiutanci.      

Vökuró  /  Fot.  facebook.com/vokurokolektyw
Mało kto słyszał wcześniej o tej grupie. Nieliczny wyjątek mogą stanowić śledzący organizacyjne i fonograficzne poczynania Łukasza Pawlaka z Requiem Records. Wygląda na to, że to on ich wypatrzył, złożył propozycję i teraz wydał płytę. "Creatures" zaś potwierdza, że miał nosa. Debiut Vökuró to przyjemne dla ucha balansowanie na kilku muzycznych granicach. Rockowa stylistyka przyciąga nastrojem, oniryczne wątki spod znaku dream popu i trip hopu oddalają od rzeczywistości, zaś elektronika smakuje tu mocną psychodelią. Można odpłynąć. Urozmaicenie standardowego instrumentarium syntezatorem, fletem i klarnetem było dobrym pomysłem. Miejscami aż nawet prosi się o więcej. Efekt jest taki, że w nasze ręce trafia dźwiękowa podróż z Islandii do Skandynawii i z powrotem. Wszystko gdzieś między Björk i np. Paatoss. Dzięki temu muzycy mają w ręku oręż o niemałym potencjale komercyjnym. Tzw. alternatywa z pewnością szybko zwróci na nich uwagę. Zakładając oczywiście, że jeszcze tego nie zrobiła.


Jedną z największych zalet debiutu Vökuró jest zróżnicowanie. To sprawia, że w pełni otwarci na dźwiękowe eksperymenty mogą połknąć "Creatures" w całości. Zwolennicy elektroniki, rocka lub trip hopu znajdą tu z kolei wybrane utwory, do których będą wracali częściej, raczej nie przejmując się pozostałymi kompozycjami. Co więcej, ta nastrojowa różnorodność nie stawia przed warszawiakami żadnych ograniczeń. Teraz mogą pójść w dowolnym kierunku, choćby ledwie zaznaczonym na płycie, a i tak nikt nie będzie miał im tego za złe. W czasie naszych antenowych spotkań zawsze podkreślałem, że nie liczy się gatunek muzyki, a tworzony przez nią nastrój. Ten album to dobry przykład potwierdzający te słowa. Tym bardziej, jeśli jesteście nieco zaskoczeni, że napisałem o tym wydawnictwie. Warto poznać i nadstawić ucha.


poniedziałek, 6 czerwca 2016

To już ponad dekada

W minioną sobotę traf chciał, że akurat byłem u kogoś, kto miał telewizor. Na szklanym ekranie zobaczyłem szalenie znajomo wyglądającego człowieka. Po pewnej chwili poznałem go, choć ściął włosy i wygląda znacznie postawniej niż na studiach. Tym kimś był Wojtek Chmielarz, od kilku lat całkiem dobrze radzący sobie autor kryminałów, laureat Nagrody Wielkiego Kalibru. Mało kto pamięta, że Wojtek był swego czasu reporterem Radia Kampus, a jeszcze mniej osób wie, że przez moment zagościł w Melodiach Mgieł Nocnych. W 2005 r. na zapleczu warszawskiej Proximy przeprowadził rozmowę z organizatorem Gothic.pl Festival. Ten materiał nie miał gdzie się podziać. Przygarnąłem go i wyemitowałem. Wspominam o tym, gdyż dokładnie dziś mija 11 lat od naszego pierwszego spotkania. Jak sami widzicie, podczas tych wszystkich minionych poniedziałko-wtorkowych nocy na antenie działy się różne rzeczy. Przyznaję, że niektóre zrozumiałem i doceniłem dopiero po czasie. 

Fot. Wojtek Dobrogojski
Nieraz już przytaczałem, zarówno tutaj jak i na antenie, wiele historii związanych z Melodiami. Pisałem o wcale nie takich łatwych początkach audycji, o jej protoplaście prowadzonym jeszcze w jednej z rozgłośni internetowych, o cudach, do których niekiedy dochodziło w trakcie rozmów z uznanymi polskimi i zagranicznymi muzykami oraz jak duży wpływ miało na mój sposób prowadzenia Melodii kilka telefonów otrzymanych od niewidomej słuchaczki. Mijające 11 lat to olbrzymi bagaż doświadczenia i bogactwo wspomnień, dlatego bardzo Wam dziękuję, że wciąż znajdujecie czas na tę audycję, że piszecie i dzwonicie w trakcie jej emisji, a podczas przypadkowych spotkań na koncertach chętnie wymieniacie się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Bez Was nie miałoby to sensu.
Fot. Wojtek Dobrogojski
Dziękuję również Robertowi Gajewskiemu i Pawłowi Kamińskiemu, z którymi od początku istnienia Radia Kampus w nocy z poniedziałku na wtorek współtworzę nieformalny trzygodzinny metalowy blok. Spotykamy się co tydzień, wymieniamy płytami i rozmawiamy. Wierzcie mi, że nieraz w każdej z naszych trzech audycji usłyszeliście coś, co poza anteną polecił kolega po fachu. W końcu poczta pantoflowa to najlepszy sposób na poszukiwania nowych nagrań. Dziękuję także Rafałowi Sokalskiemu, pierwszemu  szefowi muzycznemu Radia Kampus, który dał mi czas antenowy, oraz Wojtkowi Rodkowi, obecnemu naczelnemu stacji, wciąż widzącemu tę audycję w ramówce.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Do tej pory spotkaliśmy się 568 razy. Oczywiście były audycje mniej i bardziej udane, ale teraz ważne jest to, że do ostatnich 86 z nich możecie wrócić o każdej porze dnia i nocy. Wystarczy zajrzeć do działu Odsłuch archiwalnych audycji. Nie wiem, czy kiedykolwiek udami się zamieścić w sieci wszystkie programy, ale z pewnością każda bieżąca odsłona Melodii będzie tam trafiała. A na koniec niespodzianka. Skoro dotarliście aż tutaj, to zdradzę, że więcej o Melodiach Mgieł Nocnych możecie dowiedzieć się m.in. z książki "Decybelowy obszar radiowy". Miałem przyjemność być jednym z radiowców, których Wojtek Lis przepytał na potrzeby tej publikacji. Przyjemnej lektury i do usłyszenia o stałej porze.

czwartek, 2 czerwca 2016

Debiutanci z Festung Breslau

Zawsze cieszę się, gdy w prywatnej skrzynce lub radiowej przegródce znajduję płytę. Lata mijają, a banan na twarzy wciąż ten sam. To przyjemne, gdy dany wykonawca był mi dotąd zupełnie obcy lub co najwyżej znałem go z nazwy. A bywa nawet jeszcze lepiej, szczególnie gdy po włożeniu kompaktu do odtwarzacza zadaję sobie pytanie, dlaczego wcześniej nie zainteresowałem się daną grupą. No ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale. W końcu płyt ukazuje się tyle, że nie sposób wiedzieć o każdej z nich, a co dopiero je przesłuchać. Podobnie rzecz ma się z wrocławskim Aviaries, którego muzycy powoli przestają być jedynie nazwą z koncertowego plakatu, a zaczynają na dobre przebijać się do świadomości fanów rodzimego, zimnego grania. Wszystko za sprawą znakomitego debiutu, którego egzemplarz niedawno wyjąłem z pocztowej koperty. 

Aviaries  /  Fot. facebook.com/aviariespl
Dla większości z nas ten zespół pojawił się znikąd. Należy jednak zwrócić uwagę, że w rodzinnym Breslau wcale nie jest anonimowy, a i panowie co jakiś czas koncertowali także w innych miastach. Różnica polegała jednak na tym, że wówczas nie mieli płyty, lecz jedynie poszczególne nagrania demo wrzucone do sieci. Teraz zaś, kiedy zestawi się jedno z drugim, słyszymy istną przepaść na korzyść debiutu. "Aviaries" to świetnie wyprodukowany dźwiękowy chłód. Wyobraźcie sobie czterech muzyków chcących finalnie spotkać się w samym sercu zimnego grania. Jednak każdy z nich, w obliczu własnych muzycznych zainteresowań, będzie podążał inną drogą. W efekcie otrzymaliśmy coś, będącego wypadkową wielu skojarzeń, m.in. złagodzonej wersji A Place To Bury Strangers i New Order za czasów "Movement". Do tego można dodać chociażby The Cure oraz elementy indie i shoegaze'u. Dzięki tym fascynacjom w nasze ręce trafiła płyta z muzyką, której w Polsce wciąż brakuje. Grono fanów takiego grania nie jest w naszym kraju przesadnie szerokie, a na tyle świadome i głodne nowości, że z pewnością odnotuje krążek wrocławskich debiutantów. 


Szkoda, że "Aviariers" nie trwa nawet 35 minut. Zaledwie sześć kompozycji pozostawia olbrzymi niedosyt, a ma to być w końcu regularna płyta, a nie epka. Muzycy chcieli jednak zamknąć na jednym wydawnictwie określony rozdział działalności, a że teraz piszą już nowy, najwyraźniej nie zamierzali mieszać, jak sądzę, odmiennych stylistyk. Z drugiej jednak strony ta decyzja sprawiła, że debiut wrocławian jest bardzo spójny i przyjemnie słucha się go w całości. Tym czterem panom udało się ciekawie wyważyć proporcje między gitarą, sekcją rytmiczną, syntezatorem i wokalem. Chociaż w przypadku tego ostatniego czasem chciałoby się móc usłyszeć coś więcej niż przemykający na drugim planie głos z nałożoną na niego całą gamą efektów. Inna sprawa, że Marcin Cieślak nie jest urodzonym wokalistą, a jeśli tak, to nie mamy szansy tego usłyszeć. Co ciekawe, na potrzeby zespołu muzyk odszedł nieco od gitary, czyli najbliższego mu instrumentu. Może więc i lepiej, że Aviaries balansuje gdzieś na granicy instrumentalnego grania?


To spójny, solidny, dobrze brzmiący album. Wydaje się, że trafiła na niego prosta muzyka, ale wbrew pozorom w jej produkcję włożono bardzo dużo pracy. Jak się okazało, miesiące miksów nie poszły jednak na marne i w efekcie wrocławianie są teraz na prostej drodze do namieszania na rodzimej zimnej scenie. Kariery raczej nie zrobią, bo to nie tej kraj, ale rozpoznawalność i szacunek mają na wyciągnięcie ręki. Wystarczy pójść za ciosem. Teraz potrzebne są przede wszystkim koncerty, i to jak najwięcej. W dziale MP3 warte posłuchania znajdziecie w pełni udostępnione dwa nagrania w wersji demo.

czwartek, 26 maja 2016

Środek uspakajający

Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by to Tranquilizer otwierał zaplanowane na listopad i grudzień występy Tides Form Nebula, ale już teraz można powiedzieć, że miał nosa. To samo dotyczy również wspólnych koncertów gdynian z Antimatter. Na naszych oczach rodzi się coś bardzo interesującego. Coś, co może wnieść, i w jakiejś mierze już tak się stało, nieco świeżości na rodzimej scenie. Ten zespół ma szansę przypaść do gustu wszystkim ceniącym sobie nastrój, niezależnie do tego, jakiej muzycy słuchają na co dzień. Inna sprawa, że krytycy, zwłaszcza ci jakże usilnie szukający "alternatywy", powinni aż piszczeć z zachwytu. To po prostu kawałek dobrej muzyki.

Tranquilizer  /  Fot. Anna Maria Biniecka
W zasadzie tu na wszystko jest pomysł. A przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz. Muzycy mają styl, zarówno na scenie, na zdjęciach promocyjnych i przede w granej muzyce. Choć z drugiej strony trudno nie odnieść wrażenia, że to wciąż się rozpędza, że może być jeszcze bardziej interesująco i przyjemniej dla ucha. Bo może być, o czym świadczą, skądinąd i tak ciekawe, wydane w ubiegłym roku debiutancka płyta "Take a pill" oraz epka "10Ö8". Znajdujące się na nich lawirowanie gdzieś w eksperymentalnych wymiarach m.in. trip hopu, dźwiękowego minimalizmu i ambitniejszych rejonów popularnego grania przyciąga uwagę przede wszystkim nastrojem. Tu jest klimat, a tworzą go refleksja, lekka makabra, chwytliwe melodie i dobrze dobrane instrumentarium. W przypadku tego ostatniego kluczowa jest elektronika i związane z nią efekty. Gitary nie wtrącają się przesadnie, częściej będąc uzupełnieniem klawiszy i sekcji rytmicznej. Trąbka również okazała się bardzo dobrym pomysłem. W końcu nazwa zespołu zobowiązuje. Te dźwięki są niczym dawka skutecznego środka uspokajającego, ale bynajmniej nie ma tu mowy o nudzie. 

Luna  /  Fot. Anna Maria Biniecka
Obserwując poczynania Tranquilizer, szybko można zorientować się, że muzycy są na fali wnoszącej. Może jeszcze nie zbyt wysokiej, ale na więcej z pewnością przyjdzie czas jesienią, gdy gdynianie objadą Polskę z Tides From Nebula. Oczywiście nic nie robi się samo. Widać i słychać tu ogrom włożonej pracy i całkiem niemałą dawkę talentu. Nieco demoniczna Luna oraz wyraźne wsparcie muzyków związanych m.in. z Blindead przyniosło bardzo interesujące efekty. Stoją za nimi fani, stoi także przychylna jak mało kiedy krytyka. Brakuje tylko profesjonalnego wydawcy i prężnie działającej machiny promocyjnej. Choć jak pokazuje wiele przykładów, bez tego ostatniego można sobie poradzić. Jeśli muzyka potrafi obronić się sama, a tak tutaj jest, ludzie przyjdą na koncert i kupią płytę. Nie bez powodu Tranquilizer rozbudził wiele nadziei. Mało tego, zaintrygował, zaciekawił i zaostrzył apetyty na więcej. Oby muzycy wykorzystali nadarzającą się szansę. Wszyscy na tym skorzystamy.

poniedziałek, 16 maja 2016

Zrozumieć radiowca

Wojciech Lis poszedł za ciosem. Po bardzo ciepło przyjętej "Jaskini hałasu", napisanej do spółki z Tomaszem Godlewskim, tym razem, z kilkoma wyjątkami, oddał głos nie muzykom i niegdysiejszym twórcom rodzimego podziemia, lecz radiowcom. Jak zastrzega we wstępie "Decybelowego obszaru radiowego", wybór rozmówców był czysto subiektywny. Zestaw pytań zadał lub przesłał byłym bądź obecnym dziennikarzom i prezenterom, których słuchał w dalekiej przeszłości lub trafił na nich w późniejszych latach, ale w jakiś sposób byli i wciąż są dla niego ważni. W ten sposób, korzystając m.in. z barwnych anegdot i opowieści, podjął próbę wyjaśnienia fenomenu radia i zrozumienia świata prowadzących audycje autorskie. Po lekturze dochodzę do wniosku, że w znacznej mierze udało mu się to. Jednak wbrew pozorom, nie wszyscy przeczytają tę książkę od deski do deski. 

Fot. Rafał Krakowiak 
Każda grupa zawodowa ma swoją specyfikę, dlatego "Decybelowy obszar radiowy" to siłą rzeczy w znacznej mierze hermetyczna pozycja. Niemniej autorowi udało się zaprosić do rozmowy 70 osób, z których zdecydowana większość dość barwnie opowiada o tym, czego nie widać i co dość rzadko słychać na antenie. Gości Lisa łączy nie tylko mikrofon, ale i wieloletnie prezentowanie słuchaczom szeroko rozumianej muzyki rockowej oraz metalowej, zarówno na antenie ogólnopolskiej, jak i lokalnej. Przez pryzmat ciekawych historii, chociażby o trudnych początkach i zmaganiach z dyrekcją, czytelnik ma szansę dowiedzieć się m.in., co sprawia, że prowadzący znajduje motywację na zarywanie nocy, niekończące się dojazdy niekiedy dla zaledwie 10 minut na antenie, w jaki sposób zdobywa płyty i czym kieruje się, prezentując wybraną muzykę. A to zaledwie początek. Bo jakoś przecież trzeba było wkręcić się do tego radia. Nikogo nie przyjmowano z ulicy. Nie bez znaczenia zostaje także forma kontaktu ze słuchaczami. A żeby jeszcze bardziej pokomplikować sprawę, to podczas lektury jesteśmy świadkami zderzenia czasów PRL i eterowego szaleństwa lat 90. Młodszy czytelnik będzie miał okazję dowiedzieć się m.in., jak grano muzykę z kaset i ile potrafiło być z tym zabawy. 
Fot. Wojtek Dobrogojski
Dużą zaletą książki jest zróżnicowanie rozmówców. Z jednej strony mamy tu weteranów Polskiego Radia w osobach Marka Wiernika, Wojciecha Ossowskiego, Tomasza Żądy, Romana Rogowieckiego czy Filipa Łobodzińskiego, a z drugiej wywrotowców z lat 90. Wystarczy wymienić chociażby siejącego zgorszenie Tomasza Ryłko, dobrze znanego Zbigniewa Zeglera, Roberta Kilena z Radia Wawa, Jarosława Giersa z Antyradia, byłego szefa Radiostacji Pawła Sito, czy świrów pokroju Krzysztofa Skiby i Pawła "Konja" Konnaka. Każdy z nich wspomina przeszłość i komentuje obecną kondycję radia. Nierzadko są to dość gorzkie słowa. W końcu audycje autorskie to od dawna wymierający gatunek, a i po odejściu lat 90. w radiowym eterze rock z metalem mają mocno pod górkę.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Najwięcej na lekturze "Decybelowego obszaru radiowego" skorzystają byli i obecni słuchacze rozmówców Wojciecha Lisa. Będą mogli powspominać i poznać kulisy pracy oraz zawodowe przygody ulubionych dziennikarzy i prezenterów. Sam jestem tego żywym dowodem. Wychowywałem się na programach m.in. odpowiadających tu na pytania panów Ryłko, Zeglera, Giersa i Wierzbickiego, zatem z rozrzewnieniem przypominałem sobie zarwane noce czasu podstawówki i liceum. Gorzej może być z młodszymi czytelnikami. Większość raczej nie dotrwa do końca książki lub zacznie ją kartkować, omijając np. wspomnienia PRL, gdzie w wielu przypadkach odpowiedzi są bardzo podobne. W końcu wówczas istniało tylko Polskie Radio, a krąg prezenterów był dość wąski. Trudno więc o zaskoczenie. Wyjątek może stanowić co najwyżej promil prawdziwych fascynatów radia, którzy wciąż go słuchają i są szalenie ciekawi tego, na co zazwyczaj nie ma czasu na antenie, a co jest dobrze opisane w tej książce. Szczególnej uwadze polecam przełom lat 80. i 90. W rodzimej radiofonii to była wolna amerykanka i czyste szaleństwo w jednym. To z tego okresu pochodzą najciekawsze historie. Między innymi dzięki temu książka aspiruje do miana bardzo dobrego uzupełnienia popularnonaukowych tekstów traktujących o polskiej radiofonii. Nie zdziwiłbym się, gdyby młodzi adepci medioznawstwa znajdowali dla mniej miejsce w przypisach.

Fot. Wojtek Dobrogojski
"Decybelowy obszar radiowy" to sentymentalna manifestacja w obronie autorskiego radia. Radia tworzonego przez pasjonatów gotowych zrobić naprawdę wiele, by zdobyć płytę, okazać szacunek słuchaczowi i mimo wielu wyrzeczeń wciąż znajdować siły i motywację na zasiadanie przy mikrofonie. Tu nie ma playlisty, nie ma selektora. Jest żywy człowiek. A kiedy tego wszystkiego zabraknie, po prostu z własnej woli nie wejdą już do studia. Bo po co?

poniedziałek, 9 maja 2016

Sam na sam z laptopem

Zasada jest prosta. Nie szukasz, nie znajdujesz, a w konsekwencji nie poznajesz. W moim przypadku dochodzi jeszcze czwarty element wyliczanki, czyli "nie prezentujesz". Dlatego co jakiś czas przeglądam zasoby m.in. rodzimej sieci, by zaspokoić głód nowości, zarówno swój, jak i Wasz. W ten sposób nieco przypadkiem, nieco pod kątem określonego klucza, natrafiłem na utwory pewnego warszawianka, choć mowa bywa także i o Poznaniu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w ciągu kilku lat nagrał dużo i w różnej stylistyce. Zaciekawiony zacząłem słuchać. Jest kilka wniosków, ale najlepiej zacząć od tego, że muzyk nieco intryguje.

Eija Risen  /  Fot. Last.fm
Nie wiemy o nim przesadnie wiele. Publikuje pod pseudonimem Eija Risen i choć jego imię i nazwisko gdzieniegdzie widnieje, pozwolę sobie je pominąć. Nie będzie potrzebne. W końcu kluczowa jest przecież muzyka. A ta zaś powstaje przede wszystkim, o ile nie wyłącznie, na laptopie. Sądząc po datach, oficjalne początki można datować na ok. 2009 r. Jest to o tyle istotne, że pokazuje, w jakim czasie powstało niemal 40 albumów. Ale spokojnie. Zdecydowana większość z nich to oswajanie tematu i poszukiwania, które po latach miejscami zaczynają powoli przekładać się na coś konkretniejszego. Projektów było i jest dużo, a pod każdym szyldem niekiedy ukazało się nawet kilka wydawnictw. Wszystkie oscylują gdzieś pomiędzy ambientem, black metalem, minimalizmem i szeroko rozumianą nastrojową elektroniką. Choć i nawet znalazły się bardziej parkietowe brzmienia. Czasem są szalenie do siebie podobne, czasem dość mocno się różnią. Poniżej znajdziecie kilka z tych, które bardziej przykuły moją uwagę. 








Wiele osób powie, że to dokonania co najwyżej amatora-fascynata, a nie muzyka. Zgoda, w jakiejś mierze to prawda, choć z drugiej strony przez moje ręce nieraz przechodziły porównywalne, a niekiedy nawet słabsze nagrania wydawane na kompaktach. Zatem albo jakiemuś wydawcy słoń nadepnął na ucho, albo rodzi nam się tu prawdziwy talent. I gdzie ta prawda? Jak zawsze gdzieś pośrodku. Dlatego dziś sygnalizuję Wam wirtualną obecność Eiji Risena, byście sami nadstawili ucha i ocenili, czy za jakiś czas warto uczynić to raz jeszcze. Nagrania pokazują, że niewątpliwie poszedł do przodu. Zobaczymy, co będzie dalej. Wszystkie udostępnione wydawnictwa znajdziecie tutaj.

niedziela, 1 maja 2016

Mona skruszyła mur

Zawsze byłem daleki od nieustannego stawiania pomników Grzegorzowi Ciechowskiemu i słuchania jego muzyki nie dość że z namaszczeniem, to jeszcze na kolanach zdartych do krwi. Nadmiernie okazywana w moim odczuciu gloryfikacja i manifestowanie uwielbienia oddalają mnie od zasłużonego lidera Republiki, sprawiając, że rzadziej sięgam po jego muzykę. Odczuwam przesyt. Kiedy jednak wszyscy chóralnie ogłaszali ukazanie się "zapomnianej" płyty wyprodukowanej przez Ciechowskiego, byłem ciekaw, czy nagrania sprzed 25 lat będą w stanie się obronić, czy to może jedynie próba zarobienia na nazwisku nieżyjącego muzyka i podtrzymania jego kultu. No ale na tym albumie zaśpiewała Mona Mur, a wtórowała jej orkiestra pod batutą Krzesimira Dębskiego, zatem to jednak pełnoprawne wydawnictwo, a nie zwykła pośmiertna kompilacja. Ostatecznie argumentów przemawiających "za" jest kilka. Wniosków po przesłuchaniu również.
Mona Mur w latach 80.  /  Fot. Ilse Ruppert
"Warsaw" przede wszystkim zaskakuje. Zarówno różnymi wcieleniami Mony, jak i bogactwem muzyki, co tylko potwierdza producenckie wyczucie Ciechowskiego. Znając niski, charakterystyczny głos oraz dokonania urodzonej w Hamburgu córki polskich emigrantów, wiemy, że powinniśmy spodziewać się czegoś mrocznego i zimnego. Tak też jest, ale owa zimna fala to nie wszystko. Mamy tu również dark cabaret, piosenkę popularną, nawet musicalowy nastrój i coś, co mogłoby posłużyć za ścieżkę dźwiękową do niejednego filmu, promując go na dowolnej "liście przebojów". To kawałek naprawdę dobrej, bogatej i świetnie zaaranżowanej muzyki. Nie bez znaczenia jest tu również obecność wspomnianego Krzesimira Dębskiego. Śledząca ruch jego batuty orkiestra potrafi być zarówno demoniczna jak Mona oraz pełna patosu i mocy, które aż biją z "Warsaw". To jeden z powodów dla których ten album wciąż się broni. A przecież ćwierć wieku to kawał czasu.


Należy wspomnieć jeszcze o jednym. Tak naprawdę to nie jest "zapomniany" album, który natychmiast po nagraniu trafił do szuflady i słuch po nim zaginął. Krążek ukazał się na Wyspach Brytyjskich w 1991 r. co prawda w nad wyraz znikomym nakładzie, ale jednak. A poza tym Ciechowski wspominał go w różnych wywiadach, żałując, że przejaw początków jego producenckiej przygody nie dotarł do szerszego grona odbiorców. A dlaczego tak się stało? Mówi się, że brytyjska RCA wyłożyła niemałą kwotę na produkcję płyty, ale nie miała środków na jej promocję. Album nagrany w 1990 r. w warszawskim studiu S4 przy ul. Woronicza nie spotkał się również z entuzjazmem rodzimych wydawców. Można to zrozumieć. Polski kapitalizm był ledwo w powijakach, a i wówczas rządził u nas przede wszystkim rock. Krążek pokroju "Warsaw" mógł wydawać się zbyt ambitny i przez to pozbawiony, jak na tamte czasy, potencjału komercyjnego. Co ciekawe, nikt teraz jakoś głośno nie mówi, jak to się stało, że nagle przypomniano sobie o tym albumie. W zasadzie płyta pojawiła się nagle niczym królik wyjęty z kapelusza. Na szczęście jednak broni się zawartością. Widać nawet w zaświatach Grzegorz Ciechowski majstruje coś przy konsolecie.

Mona Mur jesienią 1985 r.


Warto posłuchać "Warsaw" i przy okazji poznać ciekawą historię tego wydawnictwa. Dużo w niej przypadku i zbiegów okoliczności. Mogłoby nigdy nie powstać. Wystarczyłoby, że Dieter Meier z Yellow nie zafascynowałby się Moną Mur, że pod koniec lat 80. nie trafił do Wrocławia, nie poznał Małgorzaty Potockiej i w konsekwencji także Ciechowskiego. Długo można by jeszcze wymieniać poszczególne zależności w tym ciągu zdarzeń. Ostatecznie coś się kończy i coś się zaczyna. Zawirowania wokół "Warsaw" znalazły swój koniec, a i Mona Mur przypomniała o sobie polskiej publiczności po zainteresowaniu, jakie w 1982 r. wzbudziła słynnym wykonaniem "Jeszcze Polska". Choć oczywiście fanom Republiki przedstawiać jej nie trzeba. Ani teraz, ani 25 lat temu.