sobota, 11 czerwca 2016

Z Islandii do Skandynawii przez Warszawę

Gdy 3 czerwca wybrałem się na Chłodną 25 na warszawskiej Woli, chciałem przede wszystkim zobaczyć koncert Modernmoon i nieco zmobilizować dziewczyny do przyspieszenia nagrań debiutanckiej płyty. Ich muzyka naprawdę zasługuje na to, by w końcu usłyszało ją więcej osób, a czas niestety ucieka. Porozmawialiśmy nieco. Teraz można tylko czekać. Na miejscu okazało się jednak, że po nich gra ktoś jeszcze. Tym kimś, a w zasadzie całym zespołem, było niejakie Vökuró. Zostałem, zobaczyłem i doszedłem do wniosku w stolicy pojawili się całkiem interesujący debiutanci.      

Vökuró  /  Fot.  facebook.com/vokurokolektyw
Mało kto słyszał wcześniej o tej grupie. Nieliczny wyjątek mogą stanowić śledzący organizacyjne i fonograficzne poczynania Łukasza Pawlaka z Requiem Records. Wygląda na to, że to on ich wypatrzył, złożył propozycję i teraz wydał płytę. "Creatures" zaś potwierdza, że miał nosa. Debiut Vökuró to przyjemne dla ucha balansowanie na kilku muzycznych granicach. Rockowa stylistyka przyciąga nastrojem, oniryczne wątki spod znaku dream popu i trip hopu oddalają od rzeczywistości, zaś elektronika smakuje tu mocną psychodelią. Można odpłynąć. Urozmaicenie standardowego instrumentarium syntezatorem, fletem i klarnetem było dobrym pomysłem. Miejscami aż nawet prosi się o więcej. Efekt jest taki, że w nasze ręce trafia dźwiękowa podróż z Islandii do Skandynawii i z powrotem. Wszystko gdzieś między Björk i np. Paatoss. Dzięki temu muzycy mają w ręku oręż o niemałym potencjale komercyjnym. Tzw. alternatywa z pewnością szybko zwróci na nich uwagę. Zakładając oczywiście, że jeszcze tego nie zrobiła.


Jedną z największych zalet debiutu Vökuró jest zróżnicowanie. To sprawia, że w pełni otwarci na dźwiękowe eksperymenty mogą połknąć "Creatures" w całości. Zwolennicy elektroniki, rocka lub trip hopu znajdą tu z kolei wybrane utwory, do których będą wracali częściej, raczej nie przejmując się pozostałymi kompozycjami. Co więcej, ta nastrojowa różnorodność nie stawia przed warszawiakami żadnych ograniczeń. Teraz mogą pójść w dowolnym kierunku, choćby ledwie zaznaczonym na płycie, a i tak nikt nie będzie miał im tego za złe. W czasie naszych antenowych spotkań zawsze podkreślałem, że nie liczy się gatunek muzyki, a tworzony przez nią nastrój. Ten album to dobry przykład potwierdzający te słowa. Tym bardziej, jeśli jesteście nieco zaskoczeni, że napisałem o tym wydawnictwie. Warto poznać i nadstawić ucha.


Brak komentarzy: