niedziela, 26 czerwca 2016

Opowieść z wysokiej wieży

Gdy w ubiegłym tygodniu zjawiłem się w Trójce, korzystając z zaproszenia Wojciecha Ossowskiego, wśród zabranych płyt znalazło się kilka, po które nie sięgałem już od lat. Zdecydowana większość z nich pochodziła z dyskografii nieistniejących, a niekiedy też nieco zapomnianych, zespołów. Wyjąłem wszystkie z plecaka i rozłożyłem na stole, by w każdej chwili móc zanieść wybrany krążek do reżyserki. Potrzeba chwili sprawiła, że w drugiej godzinie "Ossobliwości muzycznych" sięgnąłem po debiutancką płytę Tower. Wieki temu nabyłem ją na Castle Party w Bolkowie, tym samym przenosząc mocno zmęczoną już kasetę na zasłużoną emeryturę. Szkoda, że ten zespół pojawił się tak na nagle i zniknął równie szybko zaraz po drugiej płycie.

Tower w 1998 r. Sesja do '"The Swan Princess"
Tower nie istniał przesadnie długo, bo sześć lat. Zakładając oczywiście, że za początek jego działalności przyjmiemy 1994 r. i granie jeszcze pod nazwą Gothic Flowers, które doczekało się dwóch demówek. Co ciekawe, te taśmy zalicza się do tych wydawnictw, o których słyszało wielu, ale mało kto faktycznie miał okazję ich posłuchać. Musiał być blisko zespołu, działając w podziemiu lub mieszkając w Lidzbarku Warmińskim, bądź Dobrym Mieście, skąd pochodzili muzycy. Na szczęście w dobie globalnej sieci można dotrzeć do zapomnianych już archiwów. Jedno z nagrań Gothic Flowers znajdziecie pod tym linkiem. Co prawda, nie jestem w stanie go zweryfikować, ale wiele wskazuje na to, że to faktycznie protoplasta Tower. W teorii wszystko się zgadza.

         Gothic Flowers  /  Fot. Rozmaitości Dobromiejskie / leksykonkultury.ceik.eu
O ile Gothic Flowers zyskało pewną popularność, czy może raczej rozpoznawalność, na Warmii, o tyle w przypadku Tower w grę wchodziła już cała Polska. Wszystko za sprawą debiutanckiego "The Swan Princess". Ten nagrywany jeszcze zimą 1997 r. album trafił na relatywnie dobry czas. Klimatyczne granie nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa, a ciężar gitar w wybranych kompozycjach przypadał do gustu nawet co poniektórym fanom o deathmetalowych zapędach. Do tego dochodził jeszcze solidny growl grającego na gitarze Piotra Kollekca. Nic dziwnego zatem, że wielu uznało pierwszą płytę Tower za najciekawszy rodzimy debiut 1998 r. Potwierdzało to także głosowanie czytelników "Metal Hammer", ale w tym przypadku trudno o obiektywność, skoro periodyk był i nadal jest związany z katowicką Metal Mind, która wypuszczała obie płyty zespołu. Co ciekawe, grupę promowano także na łamach "Thrash'em All", a wynikało to ze współpracy muzyków z Mariuszem Kmiołkiem. Trochę nie pasowali do deathmetalowego charakteru pisma, ale w praktyce nie miało do większego znaczenia.


Promocja "The Swan Princess" była całkiem dobra. Dużo osób usłyszało o Tower, m.in. za sprawą występów na Metalmanii i Thrash'em All Festival, choć niekiedy wcale się tego nie spodziewało. Sam byłem światkiem takiej sytuacji 12 listopada 1998 r. w warszawskiej Stodole. Zespół zagrał przed Brusem Dickinsonem, promującym wówczas solowe "Chemical Wedding". Wygwizdywano go, muzyków nawet opluwano, ale na końcu pożegnano brawami. Trudno się dziwić. Pasowali do byłego jeszcze wówczas wokalisty Iron Maiden jak pięść do nosa. Niemniej wspominany wcześniej ciężar grania zrobił swoje. Brzmiało to nieco inaczej i przyciągało uwagę. "The Swan Princess" jest może trochę nieokrzesana, ale nie można odmówić jej nastroju. Klawisze, altówka, miejscami nawet skoczne quasi-średniowieczne zagrywki, melodyjność i szybkie, ciężko brzmiące gitary do dziś budzą sentyment za końcem lat 90. Co ciekawe, płytę nagrywano w olsztyńskim Selani, znanym m.in. z albumów Vader, a jej realizatorem był niestety nieżyjący już Szymon Czech.

Piotr Kolleck  /  Fot. Selani Studio
Po debiucie Tower poszedł za ciosem, ale z wyraźnymi zmianami. Latem 1999 r., ponownie w Selani, zarejestrowano płytę "Mercury". Muzycy postawili przede wszystkim na ciężkie brzmienie gitar. Klawisze zeszły wyraźnie na dalszy plan, a z dodatku w postaci altówki zupełnie zrezygnowano. Z debiutancką "Księżniczką" romansuje co najwyżej melodyjne i nieco przebojowe "Silent Scream", szczególnie w nawiązaniu do promującego ją "Magic Nights". Niemniej płyta była bardzo spójna i broniła się, zbierając przeważnie dobre recenzje. Zespół był już rozpoznawalny i znacznie lepiej przyjmowany na koncertach niż jako, jeszcze do niedawna, anonimowi debiutanci. Problem w tym, że nagle coś zaczęło się psuć.


W lutym 2000 r. Tower miał zagrać trasę z Anathemą i Artrosis. Jak na polskie warunki było to dość duże przedsięwzięcie, obejmujące 10 koncertów. Bilety były już sprzedane i dopiero na miejscu okazywało się, że zespół nie zagra. Szkoda, bo była to olbrzymia szansa dotarcia do bardzo wielu osób. Sam czułem rozczarowanie w warszawskiej Proximie, gdzie występ Brytyjczyków poprzedziła jedynie grupa Magdy Dobosz i Maćka Niedzielskiego. Co się stało? Niewykluczone, że doszło do sporu z Metal Mind. Być może nawet takiego samego, który doprowadził do zakończenia działalności Sirrah. Historia jest zawiła, a prawda znana raczej w środowisku, choć po latach z pewnością nieco więcej osób może znać jej szczegóły. Nie zaszkodzi popytać przy gazowanym napoju.


Co ciekawe, już po rozpadzie Tower Piotr Kolleck do spółki z Leszkiem Rakowskim, ówczesnym basistą Vader, nagrał płytę "Raven". Według "legendy" samodzielnie wydany krążek ukazał się w nakładzie ok. 50 egzemplarzy, z których większość trafiła w ręce znajomych obu muzyków. Moja piracka kopia zagubiła się, ale pamiętam, że nie było to zbyt udane wydawnictwo i wypadało blado z zestawieniu z wcześniejszymi dokonaniami Tower. Być może z powodu eksperymentów z elektroniką. Niewiele później Kolleck udał się na emigrację. Po kilku latach zupełnej ciszy w sieci zaczęły pojawiać się głosy o szansie na reaktywację. Niestety nic z tego nie wyszło. Szkoda.

Brak komentarzy: