środa, 16 maja 2012

Z serca Warmii i Mazur

Ci, którzy poszukują informacji o rodzimym black metalu jedynie za sprawą największych środków masowego przekazu, mogą dojść do wniosku, że w Polsce ten gatunek po prostu umarł. I o ile w latach 90. można było np. poczytać o nim na łamach kilku naprawdę liczących się wówczas periodyków, tak teraz natrafienie na tego typu tekst w profesjonalnym piśmie, czy choćby wzmiankę, ma wybitnie incydentalny charakter i wydawałoby się, że graniczy z cudem. Jednak wbrew pozorom ta muzyka w Polsce wciąż ma się dobrze. Zmieniło się jedynie narzędzie jej promocji, którym teraz jest przede wszystkim Internet. Co więcej, sympatycy gatunku wciąż chodzą na koncerty, weterani nagrywają kolejne płyty, a na miejsce już nieobecnych powstają nowe zespoły, spośród których ostatnimi czasy moją uwagę skutecznie przyciągnęło olsztyńskie Fall.

Fot. Arch. zespołu
Początkowo był to jeden z wielu podobnych sobie zespołów, typowy przedstawicieli black metalu, który nie wyróżniał się specjalnie na tle wciąż licznych podziemnych przedstawicieli gatunku. Ale po materiale demo i epce coś się zmieniło. 1 kwietnia tego roku, co wbrew pozorom wcale nie było żartem, ukazał się debiutancki album olsztynian "W blasku umierającego słońca". Zanim jednak na Waszych twarzach pojawi się charakterystyczny uśmieszek, wiedzcie, że ten tytuł w pełni oddaje dość ciekawą i na swój sposób oryginalną zawartość płyty.    


Ta muzyka i teksty to przede wszystkim jesień, związane z nią kolory czerwieni, żółci, szarości, a także wpisujące się w tę porę roku uczucia melancholii, nostalgii i przemijania. To nie są nowe tematy i poruszając je, muzycy w żaden sposób nie odkrywają niczego nowego. Czynią to jednak w dość interesujący sposób, łącząc umowne stylistyki black i doom metalu ze słowami napisanymi, wyrecytowanymi, szeptanymi i wreszcie wykrzyczanymi po polsku. Co więcej, wbrew wszelkim pozorom brzmi to autentycznie. Tworzący Fall Unvit i Razor nie przekroczyli niezwykle cienkiej granicy patosu i bardzo łatwo wyczuwalnej pretensjonalności. Słychać, że muzycy czuli potrzebę nagrania takiej płyty i po prostu to zrobili, a sposobem ich ekspresji okazały się powolne, melodyjne, choć momentami surowe, partie gitar, uzupełnione klawiszami i wspomnianymi wokalami w ojczystym języku. To pozorny ascetyzm, który kryje w sobie niemało estetyki.

Fot. Arch. zespołu
Jeśli cenicie sobie taką muzykę, ale ta nie przekonuje Was wyłącznie z powodu polskich tekstów i odrzucicie ją za sprawą przyzwyczajenia do języka angielskiego, to wiedzcie, że bardzo dużo stracicie. Owszem, w dzisiejszych czasach trudno nie być anglofonem, ale właśnie dlatego tym bardziej warto docenić odwagę tych, którzy piszą i śpiewają w naszym ojczystym języku, zwłaszcza w obliczu takich dźwięków. Nie wybrali najłatwiejszego rozwiązania i chociażby za to należy im się uznanie.

Brak komentarzy: