Premiera debiutanckiej epki niemieckiego Crone, o której więcej znajdziecie poniżej, przypomniała mi o co najmniej dwóch innych zespołach o tej samej nazwie, choć z pewnością wyliczać można by zdecydowanie dłużej. Co prawda żadnej z tych grup z nich nie udało się dotrzeć do szerszego grona odbiorców, ale przynajmniej jedna, z tych wciąż istniejących, zasłużyła na to, by zwrócić na nią uwagę. I to bynajmniej nie z powodu wirtuozerii, kompozytorskiego geniuszu, czy prezencji. W tym przypadku liczy się coś więcej, co w gruncie rzeczy jest najważniejsze.
Crone podczas koncertu w 2013 r. / Fot. YouTube |
Australijski Crone to przykład jakże rzadko spotykanej dziś autentyczności w muzyce. Bezpretensjonalne podejście do doom metalu, wykonywanie go w piwniczny wręcz sposób oraz działalność w podziemiu skupiona wokół najbardziej zagorzałych i de facto również mocno ortodoksyjnych fanów to tylko nieliczne cechy aktywności tej muzycznej efemerydy z antypodów. Trudno dokładnie powiedzieć, kiedy powstał ten zespół, i to tym bardziej, że w praktyce jest on raczej pobocznym projektem niż regularną grupą. Crone tworzą muzycy znani m.in. z The Slow Death i Innsmouth, spośród których uwagę przykuwa przede wszystkim Mandy Andresen. Ta filigranowa wokalista i basistka o twarzy dziecka, potrafiąca zagrać także na innych instrumentach, dała się poznać przede wszystkim za sprawą działalności w Murkrat, co uczyniło z niej jedną z najbardziej rozpoznawalnych przedstawicielek płci pięknej w całym australijskim podziemiu. Los chciał, że kiedyś upodobała sobie doom metal i do dziś pozostaje mu wierna.
Jak dotąd ukazało się zaledwie jedno wydawnictwo Crone. W 2013 r. Abysmal Sounds, skromna inicjatywa nie od wczoraj wspierająca australijskie podziemie, wydała w stu egzemplarzach kasetę zatytułowaną po prostu "Crone". Trafiły na nią cztery nagrania, choć w sumie to niespełna aż 50 minut muzyki. Jakiej? Zazwyczaj, choć nie zawsze, powolnej, melodyjnej, pełnej zawodzących wokali wiedźmy w wykonaniu rzeczonej Mandy oraz elementów czegoś pierwotnego. Ta pierwotność to przede wszystkim brzmienie. Tu nie ma miejsca na przesadną poprawność, kalkulację, czy sterylność produkcji. Są za to prawda i szczerość. Zespół brzmi tak jak w sali prób, dlatego dzięki temu paradoksalnie łatwiej zwrócić na niego uwagę i zapomnieć na chwilę o wymuskanych płytach, które najwięksi wydawcy za wszelką cenę chcą nam wcisnąć na każdym kroku. A muzyka sama w sobie? Owszem, bez wirtuozerii, wybitnego polotu i oryginalności, ale to nie ma tu znaczenia. W przypadku Crone chodzi o coś innego.
Biorąc pod uwagę charakter Crone oraz zaangażowanie muzyków w inne, bardziej regularne przedsięwzięcia, trudno powiedzieć, czy zespół nagra coś jeszcze. Obecnie priorytetem dwójki jego członków z pewnością jest promocja nowego wydawnictwa The Slow Death, którym pozostaje split z meksykańskim Majestic Downfall. Ale jeśli nawet wszystko miałoby zakończyć się na "Crone", to i tak po sięgnięciu po ten materiał za rok, dwa, czy nawet kilka lat, wciąż będziemy słyszeli piwnicę, podzmienie i opozycję wobec mainstreamu. I dobrze. Warto zachować równowagę i pokopać w ziemi nieco głębiej. Takich zespołów jest więcej niż mogłoby się wydawać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz