sobota, 26 września 2015

Z dala od dosłowności

Ubiegłej jesieni, gdy w Waszej obecności rozmawiałem z Michałem Śliwą, muzyk Ehoes of Yul powiedział mi, że dąży do tego, by komponowane przez niego dźwięki nie okazywały się zbyt dosłowne. Była to replika na moje pytanie oparte na jednej z jego starszych wypowiedzi, w której porównał swoją muzykę do rozmazanej fotografii. O ile wcześniej w dusznym i doomowym klimacie Ehoes of Yul miejsca na niedomówienie było znacznie mniej, o tyle teraz jest go bardzo dużo. Opolanin najwyraźniej postanowił zakończyć pewien etap w historii projektu i za sprawą trzeciej regularnej płyty rozpocząć coś nowego. Sądząc po tym, co znalazło się na "The Healing", w pełni mu się to udało. Premiera albumu przypadła wczoraj.

Michał Śliwa  /  Fot. Arch.
W nasze ręce trafia mocno wyciszone i refleksyjne wydawnictwo, zgoła odmienne od tego, czym w zasadzie było dotychczas całe Echoes of Yul. Posłużenie się terminem rewolucji to przesada, jednak zmiana jest na tyle istotna, że śmiało możemy mówić o czymś nowym. Jak bardzo? Słychać raczej ewolucję, rozwinięcie czegoś, co już znamy, ale co też nie było przesadnie eksponowane i zostało wyciągnięte gdzieś spomiędzy dotychczasowych wierszy. Po wysłuchaniu "The Healing" uwagę zwraca przede wszystkim minimalizm. Znacznie więcej tu syntezatorów, klawiszy i jakby chęci wymknięcia się ograniczeniom dyktowanym przez bardziej typowe gitarowe instrumentarium. Z drugiej jednak strony trudno spodziewać się po tym twórcy całkowitego porzucenia sześciu strun, dlatego ten instrument wciąż tu jest. Owszem, czasem schowany za cała gamą efektów, ale jest. Co więcej, w trzech z ośmiu nagrań przypomina o sobie niemalże w starym, cięższym stylu, choć to już raczej romans z przeszłością, niż regularnie uprawiana miłość. Mimo to dobrze, że ta przeszłość gdzieś się przeplata, bo gdyby Śliwa w tym momencie zdecydował się nagrać wyłącznie elektroniczną płytę, przy całym moim uznaniu dla tego muzyka, ta mogłaby okazać się zwyczajnie nudna. Ileż to już razy byliśmy świadkami podobnych sytuacji? A tak "The Healing" niesie ze sobą coś, co dla każdego muzyka jest niemalże kluczowe, a dla nas słuchaczy przyjemne, czyli postępujący rozwój.  


Powoli, bez pośpiechu, przestrzennie i z nastrojem pełnym psychodeli oraz oniryzmu, ale bez przestojów, dźwiękowych zapychaczy i nudy. W efekcie trafia do nas coś, co trudno włożyć do szuflady z jedną krótką etykietą. Ani to doom, ani post rock, ani ambient, ani też trip hop, o który momentami pan Śliwa się ociera. No i dobrze. Dzięki temu słychać tu postęp i najpewniej zarys kierunku, w którym twórca chciałby się rozwijać. W dotychczasowych rejonach zrobił już chyba wszystko, co można było, zatem na tym etapie działalności nie mógł wybrać lepiej.



Warto wspomnieć jeszcze o jednym. Dobrze, że mimo wyraźnie słyszalnych zmian, Michał Śliwa pozostał przy filmowych, jak mniemam, samplach. Wątek kina niemal do zawsze przeplatał się w muzyce Echoes of Yul i nadawał jej smaczku. Był to znakomity dodatek. Czasem zaskakiwał, czasem uzupełniał, ale pasował zawsze. W nagraniu "Organloop" pada jedna wymiana zdań, która daje do myślenia, zwłaszcza, gdy słucha się jej w słuchawkach.  "Możesz ocalić świat" - mówi mężczyzna. "Chrzanić świat" - odpiawada kobieta. Właśnie, chrzanić. A w zasadzie najpierw posłuchać "The Healing", a potem chrzanić.

Brak komentarzy: