poniedziałek, 7 września 2015

Po pierwsze nastrój

Gdy Mike VanPortfleet i Tara Vanflower ogłosili powrót Davida Galasa, oczekiwania miały prawo być duże, a moi nawet bardzo duże. W końcu to ten tercet sprawił, że Lycia weszła do kanonu dark wave w roli jednego z prekursorów gatunku. Mimo że Amerykanie nigdy nie osiagnęli spektakularnego sukcesu, to jednak ich liczne dokonania wciąż budzą uznanie i cieszą uszy może nieprzesadnie szerokiej, ale w pełni oddanej grupy fanów. A ci, przynajmniej w teorii, maja teraz powody do zadowolenia. Właśnie ukazała się nowa płyta Lycii. Pytanie tylko, czy w nasze ręce trafiło coś nowego. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Mówiąc pokrętnie i zarazem najprościej, i tak i nie.

Tara Vanfloer, David Galas, Mike VanPortfleet  /  Fot. facebook.com/official.lycia
"A Line That Connects" nie przynosi żadnej rewolucji, najwyraźniej nie to było jej zadaniem. A co było? Chyba po prostu nagranie dobrej płyty, która wpisywałaby się w historię zespołu, jeszcze bardziej pogłębiała jego styl i budziła co najmniej takie emocji, jak najciekawsze wydawnictwa Amerykanów. To się udało. Album podtrzymuje najlepsze tradycje muzyków z Arizony. Jest onirycznie, przestrzennie, chłód brzmienia oraz szeptane partie wokalne pozwalają mentalnie przenieść się w inne, bardziej odległe miejsca. Święty spokój, eskapizm i nastrój - za to wielu wręcz pokochało ten zespół i wygląda na to, że żywione przez nich uczucia zostaną podtrzymane. Jednak malkontenci śmiało mogą krzyczeć, że to już wszystko było. Bo było, tylko zagrane nieco inaczej, ale przy wykorzystaniu dobrze nam znanych sposobów realizacji równie dobrze znam znanych pomysłów. I co teraz? Tu pojawia się David Galas.


Mimo że w zespole od zawsze nad wszystkim pieczę sprawował VanPortfleet, to jednak powracający Galas zrobił coś więcej niż odhaczenie się na liście płac. Znany z mocno depresyjnego, niemal samobójczego niegdyś, sposobu postrzegania i definiowania rzeczywistości, były-obecny muzyk Lycii paradoksalnie wnosi niemało ożywienia, zwłaszcza w niemalże przebojowym "The Rain". Śpiewa również w jeszcze innej kompozycji, która mocno przypomina jego solowe dokonania - żwawsze i nieco cięższe od tego, co grywa Lycia. Miejscami aż szkoda, że na "A Line That Connects" nie ma go więcej, a przynajmniej nie w takim wymiarze, w jakim chcielibyśmy go usłyszeć. Wówczas ten album byłby bardziej oddalony od tego, co już znamy, ale co zarazem z pewnością nie byłoby pozbawiony ducha Lycii.


Najbardziej rzucające się w uszy nowe wątki w muzyce Amerykanów pozostają w zdecydowanej mniejszości. Więcej jest tych o wiele subtelniejszych, ale by je usłyszeć, trzeba dobrze znać wydawniczą przeszłość zespołu. Dla młodszych fanów nie będzie to jednak miało żadnego znaczenia, gdyż "A Line That Connects" to zwyczajnie solidny kawałek muzyki. A co ze starszymi? Znajdzie się kilku malkontentów takich jak ja, jednak większość fanów wielbi Lycię za to, że mniej więcej wciąż jest taka, jaka była. Nie potrzebują zmian. Może wręcz ich nie chcą. Inna sprawa, że elektroniczne eksperymenty na wydanej dwa lata temu "Quiet Moments" nie były zbyt udane. I jeszcze jedno. Tara Vanflower nie powinna zbyt często śpiewać sama. Jej głos, jak mało który, świetnie nadaje się do wypełniania przestrzeni za głównym wokalem, jednak w pełni oddając jej mikrofon, Makie VanPortfleet popełnia błąd. No ale przecież żonie czasem trudno odmówić. Nieprawdaż? Odkładając jednak na bok złośliwości, warto sięgnąć po "A Line That Connects". To niemal 70 minut niezwykłej podróży wyobraźni.

Brak komentarzy: