Bart z Withing Hour zwietrzył krew. Z pewnością zdał sobie sprawę, że sentyment to zdecydowanie lepszy i łatwiejszy interes niż ciężka i mozolna praca polegająca na wypromowaniu nowego wykonawcy. Inna sprawa, że tego właśnie w większości chcemy my, fani. Szczególnie, jeśli muzycznie wychowywaliśmy się w latach 90., czasach eksplozji ówczesnego metalu i prężnie działającego rodzimego podziemia. Dlatego wszystkie dotychczasowe i planowane przez niego reedycje cieszą się niemałym zainteresowaniem, zarówno wśród młodzieży, jak i tych, których nośniki nie przetrwały próby czasu. Demówki Vader, archwiwa Xantotol, stare nagrania Sacrilegium, Mastiphal i Graveland, wznowienia Damnation oraz zapowiedziane przypomnienie fonografii Mordor - długo można by jeszcze wymieniać. A przecież 1 listopada ukaże mini album Christ Agony, a w ślad za nim dwa dema zespołu Cezarego Augustynowicza. No ale wystarczy. Spośród tych wszystkich zrealizowanych i przyszłych planów jeden ucieszył mnie szczególnie. Debiutancki album krakowskiego Holy Death znów jest dostępny. Trudno o drugą taką rodzimą płytę.
![]() |
Holy Death w 1996 r. |
Wydany pierwotnie 1996 r. "Triumph of Evil?" od dawna był już nieosiągalny, a jeśli nawet, to po zaporowych cenach. Trudno się dziwić, gdyż to znakomita płyta, będąca doskonałą polską odpowiedzią na nieco wcześniej płonące kościoły w Kraju Fiordów. Tę tezę niech zaś potwierdzi fakt wydania krążka przez uznaną norweską Head Not Foud. Inna sprawa, że firma z Oslo nie przyłożyła się za bardzo do jego promocji i o zespole o wiele głośniej było w rodzimym podziemiu za sprawą zaledwie kasety z ramienia Baron Records. Szkoda. Jednak szacunek, uznanie i pamieć na scenie pozostały, dlatego nawet po rozwiązaniu zespołu jego wydawnictwa cieszą się zainteresowaniem, a te najciekawsze są o wiele trudniej dostępne. Dlaczego? Można wymienić dwa powody.
Po pierwsze, muzyka. Holy Death czasu debiutu do majestat, brzmienie i nastrój. Tu nie było byle pędzenia ku uciesze diabła, tylko uważne pochylenie się nad jego ewangelią, co z kolei prowadzi do drugiego powodu. Leszek Wojnicz-Sianożęcki ma nieco oleju w głowie i potrafiłby w cztery oczy wyjaśnić, dlatego najbliższe są mu właśnie takie, a nie inne poglądy. Co więcej, prywatnie sprawia wrażenie osoby otwartej, potrafiącej uśmiechnąć się i mającej dystans do samej siebie. A to przecież nie są takie oczywiste cechy w środowisku pełnym napiętych muskułów i nad wyraz zwartych pośladków. No i jest coś jeszcze. Wokalista Holy Death to wręcz maniak metalu lat 80., aktywnie działający w podziemiu. Wydawał płyty, ziny, dość czynnie wspierając scenę. Takich rzeczy się zapomina.
To wszystko dowiodło szczerości działań popularnego Necronosferatusa i przełożyło się na darzenie go powszechnym szacunkiem. Można nie zgadzać się z jego poglądami, można uznawać je za skrajne i złe, ale po tych wszystkich latach panu Wojniczowi-Sianożęckiemu nikt nie będzie w stanie odmówić konsekwencji, zaś muzyce Holy Death tego, że wciąż potrafi się obronić. To wznowienie to doskonała lekcja dla młodzieży, a dla starszyzny bezcenne wspomnienie jakże muzycznie dobrych czasów. Na koniec dla porządku warto wspomnieć, że reedycja Withing Hour to w sumie drugie kompaktowe ponowne wypuszczenie "Triumph of Evil?". W 2003 r. stało się tak za sprawą Luciforus Art Productions, za którą stał notabene rzeczony wokalista Holy Death.