sobota, 11 lutego 2012

Diabeł tkwi w szczegółach

Mimo że podczas naszych cotygodniowych spotkań tak często wracam myślami do klimatycznego grania lat 90., z czystego sentymentu sięgając nawet po najbardziej wtórne dokonania przedstawicieli gatunku, to cieszę się z faktu, że stosunkowo szybko po minięciu lat adolescencji udało mi się odnaleźć podobny nastrój również w innej muzyce. I co ciekawe, porównywalne poszukiwania obserwuję również u wybranych twórców, którzy, tak jak ja, początkowo byli związani przede wszystkim z szeroko rozumianym doom metalem, ale z biegiem czasu do wspomnianych sentymentów i korzeni postanowili dodać coś jeszcze. Jedną z takich osób jest Kim Larsen.

Fot. Arch. zespołu
W tym roku minie 13 lat od chwili, gdy były gitarzysta duńskiego Saturnus porzucił, na szczęście dla nas nie definitywnie, muzykę zagłady i sięgnął po klawisze oraz gitarę akustyczną, tym samym dając początek solowemu projektowi Of Wand And The Moon. Z perspektywy czasu na pewno, a my tym bardziej, nie żałuje podjętej decyzji, gdyż każda z jego dotychczasowych czterech regularnych płyt udanie wpisywała się w szeroko rozumiany neofolkowy nurt. Ta muzyka zawsze wnosiła coś nowego do nieco skostniałej gatunkowej formuły opartej niemal wyłącznie na gitarach akustycznych. Co prawda, to nigdy nie była rewolucja, ale umiejętne połączenie wspomnianych wcześniej instrumentów, budowanie nastroju za pomocą spokojnych recytacji i partii wokalnych oraz uciekanie od tak często powielanych schematów sprawiło, że mimo upływu lat ta muzyka nadal przyciąga uwagę. Dzięki temu wciąż chce się wracać do takich płyt jak "Emptiness Emptiness Emptiness" czy "Sonneheim". Jednak teraz w twórczości Kima Larsena najważniejsze jest to, że postanowił on kolejny krok na przód. Jego najnowszy, piąty już, album to po prostu wyraźnie słyszalny rozwój samego muzyka i zarazem bardzo ciekawa alternatywa dla wszystkich poszukujących czegoś nowego.
Wydany ubiegłorocznej jesieni "The Lone Descent" to przede wszystkim nowe pomysły, w znacznej mierze będące naturalną konsekwencją zaproszenia wielu gości. Czasem słychać trąbkę, czasem nieco psychodeliczną gitarę elektryczną, a chwilami skrzypce, które wraz z klawiszami bardzo udanie wypełniają przestrzeń, tym samym urozmaicając akustyczny trzon tej muzyki i sprawiając, że brzmi ona jeszcze ciekawiej niż na wcześniejszych, przecież i tak udanych, płytach Of Wand And The Moon. Dużo w tych dźwiękach refleksji, nieco smutku, a także prawdy o otaczającej nas czasem pustce. Dużo również znajdziemy w słowach napisanych z myślą o tej muzyce. Słowem, jest czego posłuchać i jest co przeczytać.

Fot. Arch. zespołu
Nazwy szuflad, do których zazwyczaj wkłada się takie dźwięki, bywają różne, i same w sobie nie mają większego znaczenia. Liczy się przede wszystkim to, co zapisano w nutach, jak i sam fakt poszukiwania nowych wrażeń. I właśnie dlatego zachęcam Was do zapoznania się z dokonaniami Kima Larsena, ze szczególnym uwzględnieniem jego najnowszego wydawnictwa. 

Brak komentarzy: