sobota, 25 marca 2017

Ja i ta płyta

Czekałem na ten album, patrząc, jak znakomicie przemyślaną ma promocję i jak wszystkie media w zasadzie jedzą Nergalowi z ręki. On dobrze wie, jak z nimi postępować. Od lat ma dobrą intuicję i jak na razie sporo na niej zyskuje. Świetnym, tyleż artystycznym, co marketingowym, posunięciem było wyciągniecie Johna Portera z jego niszy, przejawiającej się m.in. małymi występami w domach kultury. Powszechnie lubiany i szanowany polski Walijczyk był na uboczu od czasu twórczego zakończenia współpracy z Anitą Lipnicką. Teraz znów się o nim mówi. I dobrze. Zatem jak sami widzicie, nastrój wytworzony wokół Me And That Man był i jest dość dobry. A co z muzyką? I ile w niej tak naprawdę Johna Portera? Czy cała ta solidnie zaplanowana promocyjna ofensywa podsunęła nam płytę godną uwagi? Pytań jest dużo. Ale album "Songs of Love and Death" jest już powszechnie dostępny, zatem są i odpowiedzi.


Nie znajdziemy tu gatunkowej oryginalności, bo nie takie było założenie. Chodziło o nagranie albumu jawnie inspirowanego dokonaniami m.in. Johny'ego Casha, Marka Lanegana czy Nicka Cave'a. I to się udało. Ta wypadkowa bluesa i country z miejsca budzi skojarzenia z zadymionymi lokalami, klimatem noir i życiowymi historiami. A co do tego ostatniego. Sporo tu doświadczeń, pod którymi mógłby podpisać się niejeden facet. A że Darski i Porter sporo w życiu przeszli, nie wahają się pisać o tym piosenek. O tym, czyli o kobietach, alkoholu, diable, po prostu życiu. Tak, piosenek, bo jest tutaj prosto i na temat. Niektóre nie mają nawet trzech minut, a najdłuższa ledwo co przekracza pięć. A jak wiadomo, krótka forma ma zdecydowanie większy potencjał komercyjny i w parze z melodią wpadająca w ucho może zwojować więcej. To sprawia, że utwory nie meczą słuchacza i ten jednorazowo dłużej będzie chciał nadstawiać ucha.



Od dość dawna zadawałem sobie pytanie, na ile, bardzo brutalnie rzecz ujmując, John Porter będzie dodatkiem do artystycznej i medialnej kreacji Nergala. Ostatecznie Walijczyk pojawił się w Me And That Man na relatywnie równych prawach. Podstawowa wersja płyty, o czym szczegółowo i z żalem za moment, liczy 13 utworów. Pięć z nich to w pełni kompozycje Portera, który napisał do nich muzykę i teksty. Darski w ten sposób przygotował sześć nagrań, a panowie uzupełnili się w dwóch, gdzie Nergal odpowiadał za melodię, a John Porter za słowa. To sprawiło, że odetchnąłem z ulgą, choć stopniowo publikowane nagrania zapowiadające płytę sugerowały coś zdecydowanie innego. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że John Porter potrafi zaśpiewać, natomiast Nergal musiał się tego, mimo wcześniejszego przeciera szlaków, nauczyć. Musiał i wciąż jeszcze musi w tym zakresie wiele zrobić, niemniej wyszło mu to całkiem sprawnie. Artystycznie na pewno się rozwinął.

Na koniec gorzkie żale, czyli jak rynek dzieli nas, płacących za wszystko fanów, na lepszych i gorszych. Szkoda, bo polskim sympatykom zespołu przydałoby się coś więcej niż dodatek w postaci znanego już nagrania, tyle że z polskim tekstem. Ale po kolei. Podstawowa edycja liczy wspominane już 13 nagrań. Czternastym na polskim wydaniu jest "Cyrulik Jack", czyli muzyka z "My Church is Black" ze słowami Olafa Deriglasoffa. Nie znajdziemy go na edycji "deluxe" sygnowanej przez brytyjskie Cooking Vinyl, ale jego posiadacze raczej nie będą stratni. W ich ręce trafiły za to dwie dodatkowe kompozycje - "Submission" i "Lies", w których śpiewa John Porter. Niby tylko nieco ponad 6 minut dodatkowej muzyki, ale jednak. Co więcej, sprzedawcy, którzy je sprowadzili, krzyczą sobie za nie ponad dwukrotność rynkowej ceny krajowego wydania. Naprawdę smutne. Inna sprawa, że najwyraźniej nie ma wersji "Songs of Love and Death", na której znalazłyby się wszystkie opublikowane kompozycje. Nie ma, ale pewnie kiedyś ktoś jeszcze będzie chciał na nas zarobić. Kwestia czasu. A przy okazji. Warto przypomnieć, że nieco wcześniej, bo jeszcze w ubiegłym roku, ukazała się inna polska płyta utrzymana w podobnej stylistyce. Jeśli nie znacie krakowskiego Them Pulp Criminals, zajrzyjcie tutaj.

sobota, 18 marca 2017

Wychodząc z szuflady

Miło patrzeć, jak rośnie i rozwija się nasza młodzież. To zawsze krzepi, szczególnie gdy poczynania danego zespołu śledzi się od pierwszego wydawnictwa i kojarzy jeszcze z czasów chociażby bardzo pożytecznych trzech kompilacji wydanych siłami internetowej społeczności Post-rock.PL. Niektóre pamiętane z nich grupy przepadły na dobre, ale jest i kilka, których muzycy z uporem działają dalej i z wydawnictwa na wydawnictwo proponują nam coś nowego. To tego grona zalicza się m.in. gdańsko-elbląski Sounds Like The End Of The World.

SLTEOTW  /  Fot. facebook.com/SoundsLikeTheEndOfTheWorld
Wydane na początku marca "Stories" to wyraźny krok na przód i chyba nawet coś więcej niż próba wychylenia głowy z postrockowej szuflady. W każdym razie panowie są na dobrej drodze do domniemanego celu. Druga płyta przynosi przede wszystkim świeżość. Owszem, nie brakowało jej na debiutanckim "Stages of Delusion", ale tam nie było mowy o przekraczaniu gatunkowych granic. Co najwyżej tych kompozytorskich. Był post rock, była energia i tyle. Tyle i aż tyle, bo zespół na koncertach radził sobie bardzo dobrze. A teraz? Panowie zaczęli kombinować.


Najbardziej w uszy rzuca się elektronika, którą doskonale znamy np. z poczynań amerykańskiego Maserati. Bity dodatkowo napędzają sekcję rytmiczną, pompując w nagrania kolejne pokłady życia i energii. Wręcz chciałoby się, by było ich więcej. Kolejną zaletą jest odnoszenie wrażenia, że poszczególne fragmenty nagrań powstały na drodze improwizacji. Najczytelniej słychać to w pełniącym rolę intra "No trespassing", ale swoje do powiedzenia ma także "Breaking the waves", w którym miejscami robi się wręcz bluesowo. To jeden z tych momentów, gdzie panowie udanie uciekają od gatunkowych korzeni, dzięki czemu zyskują wszyscy - oni sami, płyta i w konsekwencji my.


Nie wiem, czy muzykom SLTEOTW zależy na stopowej bądź całkowitej ucieczce od post rocka, ale z pewnością przed wejściem do studia zależało na nagraniu czegoś innego, co też się udało. Ich drugi album brzmi bardzo dobrze i otwiera przed nimi nowe kompozytorskie horyzonty. Oczywiście daleka jeszcze droga do powszechnego bicia przed nimi pokłonów, ale na szacunek z pewnością zasłużyli. A będzie on jeszcze większy, jeśli panowie zostawią ten post rock na dobre i dadzą się ponieść nowym pomysłom.

sobota, 11 marca 2017

Nieoczekiwany powrót po latach

Za każdym razem, gdy spotykałem Mariusza Kumalę, zadawałem mu dwa proste i niezmiennie te same pytania: "Co z Psychotropic Transcendental?" i "Co z Brain Story?". Poruszając te kwestie byłem tym bardziej uparty, bo dobrze wiedziałem, że wiele gotowych do wydania pomysłów leży odłogiem. I o ile drugi, w pełni ukończony, album Psychotropic kolejny rok będzie pokrywał się mentalnym kurzem na czyimś dysku, o tyle nagle doczekaliśmy się informacji o powrocie Brain Story. Następca debiutanckiego "Colours in my head" ukaże się dokładnie za miesiąc.

Brain Story  /  Fot. facebook.com/brainstoryband
Ten poboczy projekt byłego gitarzysty m.in. Closterkeller to podręcznikowy wręcz przykład przepadnięcia znakomitej muzyki bez odpowiedniej promocji. Mimo że od ukazania się jego pierwszej płyty minie w tym roku 12 lat, będziecie musieli naprawdę mocno się napocić, by na rodzimej scenie znaleźć coś podobnego. Te 70 minut strumienia świadomości wciąż potrafi przenieść słuchacza do zupełnie innego świata. Psychodela? Rock Progresywny? Post Rock? Wszystko wymieszane razem z muzyczną chemią, a nawet pewnie i czymś jeszcze. Dlatego trudno nie szczerzyć zębów aż po same ósemki, gdy słucha się zapowiedzi kontynuacji tego, co przed laty Mariusz nagrał z Gnatem, perkusistą Psychotropic, oraz Gosią, kojarzoną przede wszystkim z Diachronią.


O samym albumie nie wiadomo jeszcze zbyt wiele. Ale przy takiej zapowiedzi nie ma to większego znaczenia. Na razie wystarczy tytuł - "Madeinside" - oraz data premiery, czyli 11 kwietnia. Dopiero z biegiem czasu dowiemy się, czy za tą muzyką stoi ktoś jeszcze i w jaki sposób będzie można ją pozyskać. Fizyczny nośnik byłby tu bardzo mile widziany. Szkoda tych pomysłów jedynie na zwykłe, bezimienne cyfrowe pliki. A przy okazji. Kompaktowe wydanie debiutu Brain Story jest już nieosiągalne, ale muzycy udostępnili je w całości. Zajrzyjcie do archiwów działu MP3 warte posłuchania. Warto.

niedziela, 5 marca 2017

Gdy Polka spotyka Australijkę

Odchodząc już praktycznie od stoiska z płytami pod koncercie Pink Turns Blue oraz naszych Aviaries i Hände, kątem oka zauważyłem płytę winylową. Gdy wziąłem ją do ręki, okazało się, że to coś więcej niż ładnie wydane i znane mi już demo ostatniej z tych grup. Był to split, na którego drugą stronę trafiło pięć nagrań niejakiego Fallow Ground. Jak dowiedziałem się jeszcze w klubie, za tą nic niemówiącą mi wówczas nazwą stoją dwie damy - Polka i Australijka. Dziewczyny najwyraźniej stwierdziły, że będą grały cold wave, ale nieco inaczej niż wiele podobnych zespołów. Chciały to zrobić po swojemu i udało im się to.

Fallow Ground  /  Fot. facebook.com/Fallow-Ground
"Demo 2015" to w sumie niespełna 21 minut dość zróżnicowanego podejścia do zimnego grania. Raz słyszymy wiolonczelę i oniryczny nastrój, tak bardzo kojarzący się z również wyłącznie damskim składem Amber Asylum, by po chwili trafić w samo oko cyklonu dźwiękowego obłędu i psychodeli. Jest wolno, jest szybko, jest bardzo chłodno. To właśnie największa zaleta tych pięciu utworów - zróżnicowanie. Co więcej, ta muzyka, choć dość prosta w formule, brzmi naprawdę szczerze i naturalnie. Tu nikt się nie silił, dzięki czemu mamy prawdziwe emocje, do których słuchacz wróci zdecydowanie chętniej niż do dopieszczonej w każdym detalu plastikowej produkcji.  


Muzyka to jednak nie wszystko. Zoś oraz Eli, jak podpisują się dziewczyny, zadedykowały nagrania ofiarom przemocy seksualnej, wyrażając również sprzeciw wobec społecznego uprzywilejowania mężczyzn. Słowem, te pięć nagrań to feministyczne podejście do życia z mocno zarysowaną współczesną interpretacją pojęcia punk. Można się nie zgadzać, można nie lubić, ale trzeba przyznać, że dziewczyny znalazły swoją niszę i z powodzeniem ją wypełniły. Inna sprawa, że nie wzięły się też znikąd. Jeśli kojarzycie dość jednoznaczne w przekazie Edelweiss Piraten, to, przynajmniej w przypadku Zosi, wszystko jest jasne.


Szkoda, że od jakiegoś czasu Fallow Ground nie daje znaku życia. Aż chciałoby się posłuchać więcej tej zimnej muzyki. Tym bardziej, że obecnie polski cold wave to jednak podziemie, w którym nie można przebierać bez końca. Wbrew pozorom zespołów nie ma zbyt wiele i w zasadzie każde nowe odkrycie cieszy. Nieważne czy bieżące, czy nieco spóźnione. Jeśli muzyka jest dobra lub przynajmniej szczera, obroni się zawsze. Tak jak w tym przypadku. Na koniec zajrzyjcie jeszcze do działu MP3 warte posłuchania. Znajdziecie w nim m.in. w całości udostępniony debiut Fallow Ground.