środa, 30 maja 2012

26 lat później w Bydgoszczy

Im robi się cieplej, jak z pewnością zauważyliście tutaj lub usłyszeliście podczas naszych spotkań, tym chętniej sięgam po wszelkie chłodne dźwięki, na elektronice począwszy, a na zimnej fali skończywszy. To właśnie dlatego ostatnimi czasy tak intensywnie przeszukuję archiwa rodzimej sceny, zabierając do radia pożyczone lub odnalezione w domu nagrania. Wówczas często żałuję, że do fizycznych kopii niektórych z nich nie udało mi się dotrzeć i nie posiadam ich w swoich zbiorach. Jednym z takich wydawnictw jest "Bydgoszcz", legendarny debiut Variete i zarazem klasyka polskiej zimnej fali. Dlatego z tym większą przyjemnością przekazuję Wam informację, według której ta płyta, dodajmy o wybitnie zawiłej historii, doczeka się profesjonalnego wznowienia i to za nieco ponad dwa tygodnie. 

Fot. Arch. zespołu
W 1986 r. muzycy nagrali dziesięć utworów z myślą o debiutanckim albumie. Niestety taśma-matka została skradziona z samochodu menedżera zespołu i nigdy jej nie odnaleziono. "Bydgoszcz" przez lata krążyła wśród fanów na nieoficjalnych kasetach magnetofonowych, które jedni kopiowali od drugich, tworząc tym samym legendę debiutu Variete. Album po raz pierwszy ukazał się na kompakcie w 2002 r. gdy wznowiła go grupa entuzjastów działających pod szyldem Furia Musica. Nakład jednak nie był zbyt duży i błyskawicznie się rozszedł, osiągając później zawrotne sumy w antykwariatach i serwisach aukcyjnych. Teraz "Bydgoszcz" została poddana masteringowi i ukaże się nie tylko na srebrnym krążku, ale i płycie winylowej. Zadania podjęła się wytwórnia Noise Annoys, znana chociażby z wydania drugiego albumu Miquel And The Living Dead i debiutu One Milion Bulgarians. 

Fot. Arch. zespołu
Muzycy Variete nigdy później nie nagrali takiej płyty jak "Bydgoszcz". To najzimniejsze i zarazem najmroczniejsze z ich wszystkich wydawnictw. Muzyka jest ambitna, a teksty, tak jak z resztą do dziś, to po prostu poezja charakteryzująca się niezwykłą siłą ekspresji. Obecnie to raczej zamknięty rozdział w muzycznej historii zespołu, ale zarazem taki, który bezsprzecznie przeszedł do historii polskiego rocka. Debiut Variete to jedno z największych osiągnięć rodzimej sceny drugiej połowy lat 80. Reedycja "Bydgoszczy" ukaże się 15 czerwca. Podobnie jak na wcześniejszym kompaktowym wydaniu, oprócz studyjnych nagrań na krążku znajdą się również te zarejestrowane podczas występu w poznańskiej Arenie w 1989 r. Warto posłuchać, wstyd nie znać.

sobota, 26 maja 2012

Mogli być polskim Joy Division

Im bardziej zagłębiam się w archiwa polskiej zimnej fali lat 80, idąc coraz dalej i pomijając już jej najbardziej rozpoznawalnych przedstawicieli, z tym większym rozgoryczeniem patrzę na stojące na półce pozostałe po nich wydawnictwa, których mnogość jest niestety wybitnie nieproporcjonalna do liczebności i potencjału drzemiącego w ówczesnych zespołach tego nurtu. Muzycy wielu z nich zasługiwali na to, by doczekać się choćby profesjonalnie nagranego singla. A tak ich niezwykłe pomysły odeszły wraz z większością z nich. Na szczęście po niektórych z tych grup pozostały amatorskie nagrania, od których wciąż bije niebywała  wręcz siła. Ich jakość co prawda pozostawia wiele do życzenia, ale mimo to wciąż słychać, co muzycy chcieli powiedzieć. A do powiedzenia mieli naprawdę dużo, o czym świadczą chociażby zachowane dokonania Garażu w Leeds.

Fot. Mirosław Makowski
To jeden z tych zespołów, o którym nawet dziś, czyli w dobie globalnej sieci i swobody wymiany informacji, znajdziemy stosunkowo niewiele wzmianek, a te nieliczne to przede wszystkim zasługa internetowych inicjatyw zagorzałych sympatyków gatunku. To w znacznej mierze dzięki nim wiele osób może dziś dowiedzieć się, że Garaż w Leeds powstał pod koniec 1985 r. w Katowicach na gruzach Nowego Horyzontu i Bessensu. Kolejne dwanaście miesięcy były szczytowym okresem działalności zespołu. To wówczas muzycy grali w różnych zakątkach Polski, w tym. m.in. na festiwalu w Jarocinie. Z tamtego okresu zachowało się kilka nagrań demo, nieco więcej ich koncertowych odpowiedników oraz znajdujący się poniżej teledysk, który dla mnie wciąż pozostaje zagadką. Najprawdopodobniej, choć to jedynie moje domysły, obraz powstał w związku z jakaś formą współpracy z regionalnym oddziałem TVP. Wszak trudno było wówczas o nakręcenie czegoś takiego w inny sposób. Mimu upływu lat to wideo wciąż robi wielkie weażenie, tak jak muzyka, z myślą o której zostało nakręcone.
Garaż w Leeds to wybitnie punkowe korzenie, ale takie nagranie jak "Szept pamięci" udowadnia, że gdyby muzycy nie zakończyli działalności, w wyniku której ostatecznie reaktywowano Nowy Horyzont, mogliby stworzyć naprawdę oryginalną i jeszcze zimniejszą muzykę korespondującą z ostatecznym kształtem dokonań Joy Division. I nie chodziłoby tylko o zwykłe kopiowanie zespołu z Manchesteru, a o umiejętne poruszanie się w szeroko rozumianej stylistyce zimnej fali. Bo przecież słychać, że dobrych pomysłów katowiczanom nie brakowało. Dziś pozostaje jedynie żałować, że muzycy nie mieli szansy wejść do profesjonalnego studia i nagrać choćby jednej regularnej płyty. Na pocieszenie jednak pozostają plany wydawnicze Requiem Records. Ta niezależna inicjatywa zamierza niebawem wznowić archiwalne nagrania pozostałe po Garażu w Leeds. Warto poznać, warto pamiętać.

środa, 23 maja 2012

Rozterki ortodoksa

1 marca 2007 r. wybrałem się do warszawskich Hybryd, by zobaczyć solowy występ Danny'ego Cavanagha. Niespełna kwadrans po koncercie okazało się, że gitarzysta Anathemy znajdzie dla mnie odrobinę czasu. Usiedliśmy w garderobie i przed ok. dwadzieścia minut rozmawialiśmy, poruszając wiele wątków, w tym także ten dotyczący ówczesnego wydawniczego milczenia zespołu oraz sporych oczekiwań ze strony fanów i towarzyszącym im coraz bardziej narastającym zniecierpliwieniem. Najbardziej z tej rozmowy, której zapis usłyszeliście kilka dni później,  w pamięci utkwił mi entuzjazm, z jakim wspomniany muzyk mówił o płycie "We Are Here, Because We Are Heare", nie wiedząc jeszcze, że ta ukaże się pod takim właśnie tytułem. Szczególny nacisk kładł wówczas na afirmację życia oraz związane z nią radość i piękno, odnosząc się do przykładu w postaci przekazu zawartego w nagraniu "Hoppiolla" Sigur Ros. Dopiero wtedy zrozumiałem, że pewien rozdział w historii zespołu jest już definitywnie zamknięty. Niepoprawnie wierzyłem przez lata, że tak nie jest, ale oczekiwanie muzyki nawiązującej chociażby do "Eternity" czy "Alternative 4" było jedną wielką, niepoprawną ułudą. Teraz z resztą jest podobnie. "Weather Systems" to niewątpliwa kontynuacja swojej poprzedniczki.

Fot. Materiały promocyjne
To nie jest łatwa płyta dla kogoś, kto muzycznie wychowywał się w latach 90., w tym m.in. na ówczesnych dokonaniach Brytyjczyków, gdyż wciąż, mniej bądź bardziej, będzie postrzegał ich współczesną muzykę przez pryzmat przeszłości. Sam należę do tego grona i doskonale wiem, na czym to polega, choć wbrew pozorom potrafiłem się otworzyć na "Judmegent" i "A Natural Disaster". A teraz? Teraz jest to jednak  trudniejsze z powodu drogi, którą lata temu obrał Danny Cavanagh, główny kompozytor Anathemy od czasu odejścia Duncana Pattersona. Wraz z wspomnianą afirmacją życia, zachwytem nad pięknem świata, uczuciami, wiarą w drugiego człowieka i pokrewnymi tematami musiała zmienić się również muzyka. Jest o wiele delikatniejsza i w pewnej mierze pozbawiona przez to znanej z przeszłości, także w tej rockowej odmianie, siły ekspresji. Znacznie więcej tu refleksji, melancholii i estetyki. Jak więc do niej podejść?


Jeśli ktoś z Was nie zna muzycznej przeszłości Anathemy, "Weather Systems" z  pewnością przypadnie mu do gustu, gdyż po prostu jest to solidny rockowy album z poruszającą muzyką. I nie musi być istotne to, że nie słychać na nim wybitnie nowych rzeczy, lecz te będące rozwinieciem pomysłów z "We Are Here, Because We Are Heare". Jest melodia, jest piękno, są uczucia i zaduma. Tego typu rockowe albumy są zwyczajnie w Polsce bardzo lubiane. Z kolei każdy, kto wciąż wraca klimatycznej muzyki lat 90. i ówczesnych pomysłów Brytyjczyków, niech podczas słuchania tego wydawnictwa spróbuje zwyczajnie o nich zapomnieć lub znaleźć w tej muzyce echa przeszłości. Co prawda, nie ma ich przesadnie wiele i nie są zbyt głośne, ale są, czego najbardziej dowodzi nagranie "The Beginnig And The End", które znajdziecie poniżej. Warto wybrać któreś z tych dwóch rozwiązań, gdyż "Weather Systems" zasługuje przynajmniej na to, by je poznać. A czy będziecie wracać do tej płyty, zdecydujecie już sami.

Fot. Caroline Traitler
Niedawno Brytyjczycy zagrali w Poznaniu i Krakowie. Oba występy zostały wyprzedane, zatem organizatorzy postanowili, że w tym roku raz jeszcze zaproszą Brytyjczyków do naszego kraju.

Jesienne polskie koncerty Anathemy

3.10 - Bydgoszcz, Hala Astoria
4.10 - Gdynia, Ucho
5.10 - Warszawa, Progresja
6.10 - Katowice, Mega Club

sobota, 19 maja 2012

Nadja ponownie w Polsce

Niemal dokładnie trzy lata temu, w deszczowy czerwcowy wieczór, udałem się na Elbę, squatu położonego przy ul. Elbląskiej w Warszawie. Tam w niewielkim pomieszczeniu, będącym bardziej powierzchnią magazynową niż salą przeznaczoną do koncertów, po raz pierwszy zobaczyłem i usłyszałem to, co do tej pory znałem jedynie z płyt, potężną dawkę niebywale potężnego, niskiego, basowego dźwięku. Był to jeden z pięciu polskich koncertów w ramach ówczesnej europejskiej trasy kanadyjskiej Nadji. Teraz Aidan Baker i Leach Buckareff ponownie zawitają do naszego kraju.

Fot. Arch. zespołu
Ich muzyka to instrumentalny bezkres przestrzeni i powalający wręcz ciężar gitar. Posługując się utartymi schematami, można by rzec, że to dźwięki będące syntezą doom metalu, ambientu, drone'u, noise'u i wszelkich możliwych elektronicznych eksperymentów, które można sobie wyobrazić w tej stylistyce. Ich koncerty to istna ściana dźwięku, która paradoksalnie wcale nie należy do brutalnych, a to mimo paraliżuje i  zarazem hipnotyzuje. To potężny trans wdzierający się najdalsze zakamarki ludzkiego umysłu. 

Nadchodzące polskie koncerty Nadji 

22.05.12 - Warszawa, Sen Pszczoły
23.05-12 - Kraków, Alchemia

Jeśli możecie wybrać się na któryś z tych występów, zachęcam Was do poświecenia chwili czasu. Ten wieczór na długo zapadnie w Waszej pamięci. Dodatkowo w Warszawie wystąpią również rodzime Dead Factory i ARRM.

środa, 16 maja 2012

Z serca Warmii i Mazur

Ci, którzy poszukują informacji o rodzimym black metalu jedynie za sprawą największych środków masowego przekazu, mogą dojść do wniosku, że w Polsce ten gatunek po prostu umarł. I o ile w latach 90. można było np. poczytać o nim na łamach kilku naprawdę liczących się wówczas periodyków, tak teraz natrafienie na tego typu tekst w profesjonalnym piśmie, czy choćby wzmiankę, ma wybitnie incydentalny charakter i wydawałoby się, że graniczy z cudem. Jednak wbrew pozorom ta muzyka w Polsce wciąż ma się dobrze. Zmieniło się jedynie narzędzie jej promocji, którym teraz jest przede wszystkim Internet. Co więcej, sympatycy gatunku wciąż chodzą na koncerty, weterani nagrywają kolejne płyty, a na miejsce już nieobecnych powstają nowe zespoły, spośród których ostatnimi czasy moją uwagę skutecznie przyciągnęło olsztyńskie Fall.

Fot. Arch. zespołu
Początkowo był to jeden z wielu podobnych sobie zespołów, typowy przedstawicieli black metalu, który nie wyróżniał się specjalnie na tle wciąż licznych podziemnych przedstawicieli gatunku. Ale po materiale demo i epce coś się zmieniło. 1 kwietnia tego roku, co wbrew pozorom wcale nie było żartem, ukazał się debiutancki album olsztynian "W blasku umierającego słońca". Zanim jednak na Waszych twarzach pojawi się charakterystyczny uśmieszek, wiedzcie, że ten tytuł w pełni oddaje dość ciekawą i na swój sposób oryginalną zawartość płyty.    


Ta muzyka i teksty to przede wszystkim jesień, związane z nią kolory czerwieni, żółci, szarości, a także wpisujące się w tę porę roku uczucia melancholii, nostalgii i przemijania. To nie są nowe tematy i poruszając je, muzycy w żaden sposób nie odkrywają niczego nowego. Czynią to jednak w dość interesujący sposób, łącząc umowne stylistyki black i doom metalu ze słowami napisanymi, wyrecytowanymi, szeptanymi i wreszcie wykrzyczanymi po polsku. Co więcej, wbrew wszelkim pozorom brzmi to autentycznie. Tworzący Fall Unvit i Razor nie przekroczyli niezwykle cienkiej granicy patosu i bardzo łatwo wyczuwalnej pretensjonalności. Słychać, że muzycy czuli potrzebę nagrania takiej płyty i po prostu to zrobili, a sposobem ich ekspresji okazały się powolne, melodyjne, choć momentami surowe, partie gitar, uzupełnione klawiszami i wspomnianymi wokalami w ojczystym języku. To pozorny ascetyzm, który kryje w sobie niemało estetyki.

Fot. Arch. zespołu
Jeśli cenicie sobie taką muzykę, ale ta nie przekonuje Was wyłącznie z powodu polskich tekstów i odrzucicie ją za sprawą przyzwyczajenia do języka angielskiego, to wiedzcie, że bardzo dużo stracicie. Owszem, w dzisiejszych czasach trudno nie być anglofonem, ale właśnie dlatego tym bardziej warto docenić odwagę tych, którzy piszą i śpiewają w naszym ojczystym języku, zwłaszcza w obliczu takich dźwięków. Nie wybrali najłatwiejszego rozwiązania i chociażby za to należy im się uznanie.

poniedziałek, 14 maja 2012

Bilet na Tides From Nebula i Obscure Sphinx

Już jutro w warszawskim klubie Proxima odbędzie się pierwszy z czterech koncertów Tides From Nebula promujących ukazanie się reedycji "Aury", debiutanckiej płyty zespołu. Specjalnym gościem podczas pierwszego z tych występów będą muzycy Obscure Sphinx, którzy zaprezentują m.in. nagrania z przygotowywanej drugiej płyty. Jeśli ktoś z Was chciałby zobaczyć tego samego wieczoru rzeczonych jednych z najciekawszych rodzimych przedstawicieli post rocka i post metalu, wystarczy odpowiedzieć na poniższe pytanie.

Obscure Sphinx  /  Fot. Arch. zespołu

Jak brzmi tytuł debiutanckiej płyty Obscure Sphinx?

Odpowiedzi kierujcie na melodie@radiokampus.waw.pl. Termin nadsyłania listów upływa we wtorek w samo południe. Każdy z uczestników konkursu zostanie poinformowany o wyniku losowania.

Prawidłowa odpowiedź to "Anaesthetic Inhalation Ritual"

Bilet wylosował Piorek z Warszawy

Koncerty promujące reedycję pierwszej płyty Tides From Nebula

15.05 - Warszawa, Proxima
16.05 - Toruń, Bunkier
17.05 - Poznań, Blue Note
18.05 - Wrocław, Firlej

piątek, 11 maja 2012

Z Katowic do Düsseldorfu

Wydawałoby się, że polska zimna fala lat 80., której nie raz poświęcałem miejsce zarówno tutaj jak i podczas naszych cotygodniowych spotkań, pod względem wydawniczym jest już nieodwracalnie zamkniętym rozdziałem. Teoretycznie wszystkie mniej i bardziej ważne zespoły tamtego okresu są znane, opisane, a ich ocalałe nagrania zostały zarchiwizowane i doczekały się takiego czy innego wznowienia. Teoretycznie. Praktyka pokazuje jednak, że co najbardziej gorliwi sympatycy tamtych czasów potrafią jeszcze nas zaskoczyć, docierając do tego, co wydawało się już nieodwracalnie zapomniane, a o czym też często dziś nie ma nawet wzmianek w wielu publikacjach poświęconych tamtej muzycznej epoce. Dlatego tym bardziej warto zwrócić uwagę na reedycję archiwalnych nagrań Dusseldorf.

Fot. Ach. zespołu / Requiem Records

Zespół powstał w Katowicach w 1989 r. Założyli go wokalista Adam Białoń i klawiszowiec Adam Radecki, obaj wcześniej związani z Nowym Horyzontem. W jednej z piwnic typowego wówczas blokowiska zaczęli eksperymentować przy użyciu syntezatorów, przetworników, automatu perkusyjnego oraz mikrofonów, czego efektem okazała się dość oryginalna wypadkowa industrialu i zimnej fali. Taka elektronika była wówczas popularna na Zachodzie, ale w Polsce w ten sposób komponowała i grała koncerty zaledwie garstka osób, a wśród nich muzycy Düsseldorfu, którzy, co ciekawe, po raz pierwszy wyszli na scenę podczas festiwalu w Jarocinie, jeszcze w roku powstania. 

Fot. Ach. zespołu / Requiem Records
W parze z zimną, industrialną muzyką idą poetyckie teksty, śpiewane naturalnie, co dziś niestety jest rzadkością, po polsku. Owszem, po wielu latach niektóre z nich mogą wydawać się nieco infantylne, ale wciąż przecież pozostają integralną częścią muzyki, do której po prostu pasują. W tych słowach i dźwiękach słychać jakże szarą, socjalistyczną rzeczywistość tworzoną przez huty, fabryki, maszyny, stal, beton i niestrudzonych ludzi pracy gotowych wyrobić kolejne sto procent normy. Z jednej strony ten ponury nastrój niezwykle przygnębia, a z drugiej imponuje wyrazistością i trafnością zawartych w nim spostrzeżeń. To muzyka, która idealnie pasowała do performansów, happeningów i koncertów w nie tyle opuszczonych fabrykach, czyli tak jak czasem robi się to dzisiaj, co raczej przy maszynach działających na pełnej mocy. 

Fot. Ach. zespołu / Requiem Records
Düsseldorf został rozwiązany w połowie 1993 r. Dziś to już co prawda tylko wspomnienie, ale mimo wszystko wciąż ważne, gdyż jego dokonania to mało znany i zarazem dość ciekawy rozdział w historii polskiej muzyki przełomu lat 80. i 90. Archiwalne nagrania zespołu znajdziecie na płycie "1989 - 1993", wydanej przez Requiem Records. 

wtorek, 8 maja 2012

Gotycki Pink Floyd

Historia pokazuje, że projekt, w który angażuje się liczne grono muzyków o bardzo uznanych nazwiskach, lub przynajmniej ciekawych wpisach w CV, niestety niekiedy nie spełnia pokładanych w nim nadziei i oczekiwań. Taka czy inna kolaboracja zwyczajnie okazuje się pomyłką. Na szczęście nie jest to reguła i udane tego typu inicjatywy nie należą do wyjątków. Co jakiś czas słyszymy o kolejnych, które, co niezwykle istotne, okazują się nie tylko komercyjnym, ale i artystycznym sukcesem. Dziś do takich z całą pewnością należy zaliczyć brytyjski The Eden House.

Fot. Arch. zespołu
Pomysłodawcą tego muzycznego przedsięwzięcia jest Stephen Carey, znany m.in. z This Burning Effigy. To on w 2007 r. zainicjował działania, w wyniku których dołączyli do niego Tony Pettitt, współzałożyciel Fields of the Nephilim, i Andy Jackson, realizator dźwięku znany ze współpracy z Pink Floyd i Davidem Gilmourem. Wsparło ich również liczne grono kolejnych instrumentalistów i przede wszystkich wokalistek, z których warto wymienić chociażby Monikę Richards z Faith And The Muse. Zebranie tych wszystkich osób w jednym miejscu zaowocowało niezwykłą płytą. Album "Smoke & Mirrors" ukazał się w 2009 r.


Wieloletnie doświadczenie muzyków zaowocowało, czemu też trudno się dziwić, niezwykle dojrzałym wydawnictwem, na którym w bardzo udany sposób połączyli oni to co najlepsze w spuściźnie Pink Floyd oraz szeroko rozumianym rocku gotyckim. Całość zaś urozmaicili subtelną elektroniką i transowymi rozwiązaniami spod znaku trip hopu. Ta muzyka to przede wszystkim klimat oraz przepiękne głosy zaproszonych do współpracy wokalistek. Nie bez znaczenia jest także doskonała produkcja, dzięki której całość brzmi niezwykle przestrzennie i bardzo, bardzo nastrojowo, momentami wręcz onirycznie. Większość z muzyków ma ponad dwudziestoletnie doświadczenie i to po prostu słychać. Dlatego tym bardziej pozostaje cieszyć się z faktu, że "Smoke & Mirrors" to nie ostatnia płyta tego projektu.

Fot. Arch. zespołu
W 2010 r. ukazało się dvd "The Looking Glass", do którego na osobnej płycie dołączono pięć nowych nagrań, zaś w lutym tego roku doczekaliśmy się epki "Timeflows". Każde z tych wydawnictw, jak i wspomniany wcześniej debiut, to świeże spojrzenie, bez niepotrzebnego zadęcia, na gotyckie granie i solidną rockową muzykę samą w sobie. Dojrzałe dźwięki dla otwartych umysłów i osób wciąż poszukujących w klimatycznym graniu czegoś więcej niż jedynie makijaży, gorsetów i farbowanych włosów.

piątek, 4 maja 2012

Pierwszy stopień do piekła

Gdy jest się trochę młodszym, człowiek stara się przekraczać kolejne, coraz to odleglejsze od tej pierwotnej, granice, które jeszcze do niedawna przecież sam sobie wytyczał. Ale gdy w swoich poszukiwaniach, nie tylko muzycznych, natrafi na coś naprawdę złego, powoli zaczyna zadawać sobie pytanie, czy aby nie posunął się za daleko. Dziś, kiedy jest się już nieco starszym, takie rozumowanie budzi raczej uśmiech, a może nawet politowanie, ale przecież kiedy mamy kilkanaście lat, trochę inaczej postrzegamy rzeczywistość. Wspomniane pytanie zadałem sobie kilka razy, m.in. w chwili, gdy w moich rękach znalazła się debiutancka płyta rodzimej Umbry, dziś znanej jako Sui Generis Umbra.
Fot. Arch. zespołu
Projekt powstał w 1999 r. w Zielonej Górze z inicjatywy Macieja Niedzielskiego, powszechnie znanego klawiszowca Artrosis, oraz Elizy, tajemniczej wokalistki, o której wciąż niespecjalnie wiele wiadomo. Wiadomo jednak, a świadczą o tym dotychczasowe płyty, że temu duetowi udało się stworzyć coś, co trudno opisać słowami. W rozmowie na temat tych dźwięków znacznie prościej byłoby spojrzeć komuś w oczy niż posługiwać się narzędziami komunikacji werbalnej. Dlaczego? Otóż ta muzyka to zło w najczystszej postaci. To ciemność, rytuał, obłęd, szaleństwo, narkotyczny trans, istne piekło i wszystkie możliwe aspekty mrocznej natury człowieka razem wzięte. Muzykę uzupełniają, choć tak naprawdę są równie istotne, pełne ekspresji, obłąkane partie wokalne Ell. Wszystkie jej jęki, szepty i krzyki robią piorunujące wrażenie, idealnie wkomponowując się w dźwiękową mieszaninę tego wszystkiego, co umownie zwykliśmy określać mianem industrialu, ambientu, czy black metalu. Choć tak naprawdę wymienianie jakichkolwiek gatunków mija się z celem, gdyż to czyni tę muzykę o wiele uboższą, a ta wbrew pozorom ma dużo do zaoferowania. Trzeba tylko zdobyć się na dowagę, by posłuchać jej dłużej niż kilka minut.
Fot. Arch. zespołu
Obecny status zespołu pozostaje nieznany. Po kilku latach przerwy Maciej Niedzielski wrócił do Artrosis, a o Ell najwyraźniej słuch zaginął. Jednak Sui Generis Ubra nigdy nie została oficjalnie rozwiązana, dlatego niewykluczone, że kiedyś będziemy jeszcze świadkami współpracy wspomnianej pary muzyków. Jak dotąd ukazały się trzy regularne płyty zespołu, wspomniany, spokojniejszy i bardziej rytualny, "Ater" w 1999 r. oraz, znacznie bardziej bliższe industrialowi i szeroko rozumianej elektronice, "Coma" w roku 2002 i "Amok", który został wydany dwa lata później. To właśnie z myślą o tej ostatniej płycie powstał poniższy obraz. Jeśli go obejrzycie, długo nie będziecie mogli o nim zapomnieć. Muzyka przede wszystkim dla odważnych i chcących przekraczać kolejne granice w myśl przysłowia głoszącego, że ciekawość to pierwszy stopnień do piekła.