niedziela, 14 marca 2021

Dzikie czasy, dzikie historie

Świat jest mały. To wie każdy. Ale warto również wiedzieć, że ignorancja jednak nie popłaca. Gdy pracowałem dla polskiej edycji amerykańskiego magazynu "Esquire", na korytarzu często mijałem  znajome dziewczyny z "Cosmo", "Joy", czy "Harper's Baazar". Witałem się również z kilkoma kolegami po fachu z "CKM" i "Playboy'a". Oczywiście kojarzonych osób było znacznie więcej, ale jakoś nie zawsze był humor lub chęci, by zamienić zdanie czy dwa, dlatego znajome twarze często pozostawały jedynie znajomymi twarzami, bez imion i nazwisk. I jak nietrudno się domyślić, los ukarał mnie za tę ignorancję. Nie miałem pojęcia, że na korytarzach i w kuchni wydawnictwa Marquard Media mijam Rafała Księżyka, gościa którego dwie książki miałem w domu. Co więcej, kilka starych "Brum-ów" pewnie również by się znalazło. Ale nie, nie chciało mi się sprawdzić, z kim dokładnie pracuję w jednej firmie. No i mam za swoje. Z autorem nie zamieniłem słowa na temat jego dokumentowania muzyki przełomu lat 80. i 90. Żałuję tym bardziej, że jego najnowsza książka to naprawdę nie tylko dzika, ale i całkiem dobra rzecz.   

Fot. Kamil Mrozkowiak

"Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993" - pod tym tytułem Księżyk przyjrzał się działalności muzyków, organizatorów imprez i wydawców w czasie raczkowania polskiego kapitalizmu. Dodajmy, dzikiego raczkowania. Jeśli nie możecie pamiętać tych czasów, wyobraźcie sobie, że robiono absolutnie wszystko, co nie było, lub jeszcze nie było, zakazane. Całkowita wolna amerykanka w każdej dziedzinie. Przejście z jednego systemu w drugi to był jeden wielki bałagan, na którym szybcy i sprytni zyskiwali, a inni, niepotrafiący się odnaleźć, tracili, czasem nawet więcej niż mieli "za komuny". Z drugiej strony, był to czas wolności. Owszem, mało bezpiecznej z regularną gangsterką, haraczami, krojeniem w bramach czy na koncertach, ale mimo wszystko wolności. To właśnie w tych czasach powstawały pierwsze kluby, organizowano pierwsze festiwale, pierwsze imprezy Halloween, techno i rave'y - często w kotłowniach, podziemiach pustostanów i w opuszczonych budynkach. Równolegle w największych miastach rodziła się scena alternatywna, ze swoimi zespołami, animatorami, niezliczoną liczbą towarzyszących im fanzinów, powstałych na fali zmian ustrojowych lub wywodzących się jeszcze z tzw. trzeciego obiegu końca lat 80. To już wszystko? Skądże. Autor nie zapomniał również o narkotykach, które 30 lat temu zalały kraj. Dowiadujemy się, co brano, gdzie brano oraz skąd i jak przemycano. W końcu naród chciał bawić się jak na Zachodzie, czyli również z dostępem do syntetyków i wierszy Marii Konopnickiej. Dodajmy, że niekiedy również i w twardym przekładzie Güntera Grassa.  

Myśląc o polskiej muzyce lat 90., myśli się przede wszystkim o boomie na rocka wszelkiej maści. To grało radio, za to ludzie płacili, wypełniając do ostatniego miejsca kluby i tego słuchali z, również pirackich, nośników nabytych w znakomicie wtedy prosperujących sklepach muzycznych. Ale ten czas to nie tylko rock i za podkreślenie tego, należy się Księżykowi uznanie. To także elektronika, czyli zachłyśniecie się berlińskim i londyńskim, wspominanymi już, techno i rave. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak duży udział miał w tym Skandal, pierwszy wokalista Dezertera, i jak wysoką cenę za to zapłacił, bądź dlaczego za polską stolicę techno uważa się Łódź, odpowiedź znajdziecie w tej książce.     To naturalne, że, by opisać całą tę historię, autor musiał skupić się na kilku wybranych postaciach i kilku wybranych miastach tamtych lat. Dlatego jednych w "Dzikiej rzeczy" jest więcej, innych mniej. Mamy więc wspomnienie początków sopockiego klubu Sfinks, historię warszawskich Filtrów i Fugazi (patrz wyżej na dokument Leszka Gnoińskiego) oraz gdański ośrodek kultury alternatywnej C14, zamknięty w 1993 r. po "wizycie" kiboli i skinów.  Inna sprawa, że Księżyk sam po prostu ma swoje preferencje. W końcu to jego książka, dlatego dużo miejsca poświęca Robertowi Brylewskiemu, Izraelowi, kulisach powstania "Legendy" Armii, Los Loveros, Aptece, awangardowym Kormoranom, Yachowi Paszkiewiczowi - ojcu polskiego teledysku, świrom z legendarnego programu "Lalamido" (patrzy wyżej), kolektywnie Praffdata, czy Maksowi i Kelnerowi. Warto również wspomnieć o Balkan Electrique, pierwszym polskim zespole z otwarcie zdeklarowanym gejem przy mikrofonie. Ta książka zresztą zaczyna się od ulicznego koncertu Izraela przed warszawskimi Hybrydami w 1990 r., a kończy zdaniem poświęconym bezsensownej śmierci Brylewskiego 28 lat później. Owszem, niektórzy będą marudzić, ale kluczowe jest to, że taki zabieg trzyma, nomen omen, "Dziką rzecz" w ryzach.    

Lata 1989-1993 były naprawdę dzikie. Na tyle dzikie, że wielu uczestników, organizatorów imprez, animatorów, muzyków i pewnie również właścicieli klubów po prostu ich nie przeżyło. Najczęściej przegrywali z zażywaną chemią i alkoholem. Z kolei wielu ważnych osób tamtego okresu odeszło nie niedawno lub odchodzi teraz. Yach Paszkiewicz zmarł w 2017 r., Robert Brylewski nie przeżył skutków ciężkiego pobicia rok później, z kolei  Paweł "Kelner" Rozwadowski odszedł w październiku 2020 r. Lista jest długa i z każdym rokiem będzie niestety dłuższa. Co więcej, cała "Dzika rzecz" kończy się jakoś tak gorzko. Rok 1993 przechodzi do historii, powstaje tzw. Wielka Piątka wydawców, na skutek wykupywania rodzimej fonografii przez zagraniczne koncerny medialne, w 1994 r. Polsat emituje pierwszy odcinek discopolowego programu "Disco Relax" i, co akurat słuszne, wchodzi w życie ustawa o prawie autorskim. To wszystko sprawiło, że "dzika rzecz" przestałą już być dzika. Chaos, wolność i nieprzewidywalność uporządkowały legislacja i prawa rynku. Koniec. 

No, prawie koniec. Bo dodam jeszcze, że warto sięgnąć po tę książkę. To dobrze napisana i dzika pod względem zawartości rzecz. Co prawda, przedstawione w niej wydarzenia z autopsji mogą kojarzyć najczęściej dzisiejsi 50 lub 60-latkowie, co już samo w sobie wydaje się jakoś tak komiczne, ale, droga młodzieży, nawet nie wyobrażacie sobie, jakie cuda działy się w czasach, gdy bawili się wasi rodzice, a może i już dziadkowie. Zapytajcie ich o koncerty, imprezy, dragi, festiwale i kluby. A jeśli nie będą za specjalnie skorzy do wspominek, rzućcie faktami zebranymi w niniejszej pracy Rafała Księżyka. Oczka się zaświecą, a języki rozwiążą same.

poniedziałek, 8 marca 2021

Wypatrując Nowego Horyzontu

Za każdym razem, gdy Adam Białoń zjawia się w Melodiach, domyka jakiś rozdział z muzycznej przeszłości. Tak było w przypadku wznawiania dokonań Dusseldorfu. Tak również stało się przy nierównej, acz szczęśliwie zakończonej, próbie ocalenia przed zapomnieniem wszelkich emisyjnych nagrań Garażu w Leeds. I tak też jest teraz, gdy Requiem Records przypomniała "No Sky Is the Limit" - pierwszą regularną płytę Nowego Horyzontu. Płytę z 1993 r., wydaną wówczas jedynie na kasecie.

 

Opublikowany przez NOWY HORYZONT Niedziela, 31 stycznia 2021

 

No dobrze, ale co się stanie, gdy wytwórnia Łukasza Pawlaka wypuści już na kompaktach i winylach wszystkie liczące się wydawnictwa, na których śpiewał mój rozmówca? To pytanie było absolutnym punktem kulminacyjnym tej rozmowy. Czekałem na odpowiedni moment, by je zadać. I mimo że wymiana zdań toczyła się przed i po udzieleniu na nie odpowiedzi, to jednak szczere, wypowiedziane po chwili namysłu, słowa Adama mocno dają do myślenia. Nie tylko w kontekście Nowego Horyzontu, ale i spojrzenia na lata jego przygody z muzyką samą w sobie.  

 Przez niemal godzinę rozmawialiśmy nie tylko o "No Sky Is the Limit", ale i pierwotnym, zimnofalowym wcieleniu Nowego Horyzontu z lat 80. oraz o okolicznościach ukazania się "Holographic Error" - wydanej w 1997 r. ostatniej płyty zespołu. Nie zabrakło również słów na temat okoliczności rozwiązania grupy. Choć, co ciekawe, nie było to nasze ostatnie spotkanie. Jeśli wszystko pójdzie po myśli wydawcy, w tym roku ukażą się również tzw. Biała Kaseta, czyli taśma demo Nowego Horyzontu "Nowy Horyzont" z 1992 r. oraz wspomniane "Holographic Error". Słowem, starsi mogą wspominać, młodsi nieco się dowiedzieć.   

W latach 90. nadwiślański industrial miał swoje pięć minut. Miał je również i Nowych Horyzont, tworząc tę hermetyczną scenę u boku im.in. Agressivy 69, Rigor Mortiss, Kinsky, czy Hotelu Dieu. Zespołów było niewiele, ale miały posłuch i można było trafić na nie, m.in oglądając (!) Telewizję Publiczną. Dlatego kompaktowe i winylowe wznowienie taśmy "Sky Is the Limit" cieszy tym bardziej. Oszem, ta muzyka jest daleka od ideału, jej wykonanie również, niemniej po niemal 30 latach wciąż usłyszmy w niej ogromne pokłady energii. A to świadczy, że na swój sposób przetrwała próbę czasu.

poniedziałek, 1 lutego 2021

Rozmowa, która wymknęła się spod kontroli

Cieszę się, że po ponad sześciu miesiącach spędzonych w rozgłośni internetowej i piętnastu latach z okładem w tradycyjnym eterze coś jest jeszcze w stanie mnie zaskoczyć, zdziwić lub zwyczajnie wywołać nieoczekiwany uśmiech na mojej twarzy. I nie ma znaczenia, czy dana sytuacja to moje niedopatrzenie, czy czysty przypadek. Takie zdarzenia zabijają rutynę, w którą bardzo łatwo popaść po przygotowaniu, poprowadzeniu i zrealizowaniu dobrze ponad 800 audycji. Ale do rzeczy. 

Void / Fot. acebook.com/0undertheskin   

Rozmowa z Mariuszem Łuniewskim, wokalistą Deathcamp Project, potoczyła się zupełnie inaczej, niż to planowałem. Owszem, nigdy nie należy zakładać sztywnego scenariusza, zachowując elastyczność reakcji na słowa rozmówcy. Niemniej, jakoś nie przewidziałem, że wymianę zdań rozpoczniemy od spostrzeżeń dotyczących internetowych początków brytyjskiej pornografii... 

 Z popularnym Voidem miałem porozmawiać przede wszystkim o nowym maxi singlu Unthertheskin, zawierającym aż sześć wersji nagrania "End This Summer". W tym te przygotowane m.in. przez muzyków Ash Code czy Shad Shadows. A co z tego wyszło? Owszem, porozmawialiśmy o Undertheskin, ale w wymiarze zaledwie jednej trzeciej danego nam czasu. Jednak nie żałuję tego. W tej kilkudziesięciominutowej wzajemnej lokucji padło bardzo dużo interesujących wątków, smaczków i zakulisowych informacji. Zaintrygowanych odsyłam do odsłuchu.

niedziela, 27 września 2020

Z dziennika basisty

Stanisław Lem miał "Dzienniki gwiazdowe", Nikki Sixx "Dzienniki heroinowe", a Piotr Pawłowski od niedawna ma "Dzienniki basowe". A kto to w ogóle jest Piotr Pawłowski? - zapyta pewnie dzisiejsza młodzież. To sympatyczny pan z branży HR, którego zazwyczaj można spotkać w garniturze. Zresztą nie tylko w pracy. Na scenie czasem również, o ile basista Made in Poland czy The Shipyard nie będzie miał akurat czasu na wskoczenie w cywilne ciuchy. A czasem to się zdarza. Ale hola, hola. Nie spodziewajcie się po jego debiutanckiej książce biografii "sensacji z Galicji", jak kiedyś pisano o Made in Poland, bądź nieprawdopodobnych historii o ocalaniu przed upadkiem pobliskich względem studia lokalnych sklepów monopolowych lub demolowania pokoi hotelowych. Nic z tych rzeczy. Od tego drugiego i trzeciego mamy zresztą już w kraju legendarnych specjalistów. Zatem o czym w ogóle są "Dzienniki basowe" i czy warto w ogóle po nie sięgać?
 
Fot. Kamil Mrozkowiak
 
Nie znajdziecie tu sensacji i ekscesów rodem z "Brudu", biografii, Mötley Crüe. Znajdziecie za to bezmiar anegdot, historii i wspomnień. Czasem absurdalnych, czasem zabawnych, czasem wręcz dobijających. Trochę z sali prób, sceny i garderoby, trochę z branży HR oraz nieco z czasów dzikiego nadwiślańskiego kapitalizmu lat 90. Żeby jednak garściami czerpać z tej skarbnicy wiedzy, warto wiedzieć co nieco o polskiej muzyce ostatnich 40 lat. Kto z kim grał, kto kiedy i co nagrywał lub wydał. To pozwoli kojarzyć fakty i wyłuskiwać mnogość informacji ukrytych między wierszami. Ta książka jest jednym wielkim puszczeniem równie wielkiego oka w kierunku, a jakże, wielce inteligentnego czytelnika. Bez tej wiedzy będziecie jedynie uśmiechać się, czytając po prostu dobrze i inteligentnie przedstawione historie, których uczestnikiem był Piotr Pawłowski. Ale możecie znaleźć tu o wiele więcej. Wystarczy przypomnieć sobie nieco głośnych zdarzeń i przede wszystkim kojarzyć fakty. Do czego też gorąco Was namawiam.
 
 Rozmowa z Piotrem przy okazji ukazania się płyty "Kult" Made in Poland
 
Ale treść to nie wszystko. Równie istotna, co charakterystyczna, jest tutaj formuła opowieści. To całkiem sprawne zaadoptowanie facebookowego walla, de facto bloga, na potrzeby książki. Sytuacja nieprzesadnie rzadka, ale w praktyce kończąca się różnie. Tutaj akurat wszystko się udało. Każda historia to maksymalnie kilka stron spójnego tekstu. Dlatego całość doskonale sprawdza się w komunikacji lub na krótko przed snem. Jedna, dwie historie i wysiadka lub objęcia Morfeusza. Co kto woli. 

Tymczasem w drugiej klasie PKP... Fot. Kamil Mrozkowiak

Piotr Pawłoski to autentyczny "Pan dyrektor" w garniturze, jak z żurnala. Przy czym jest doskonale wykształconym i oczytanym gościem, biegle posługującym się językami obcymi. I trudno tego nie szanować. Ale najbardziej szanuję go za pokazany w "Dziennikach basowych" dystans do siebie i rzeczywistości oraz bardzo przyjemny dla oka, nieco "pythonowski", inteligentny pisarski warsztat. Podoba mi się również to, że ten facet dobrze wie, co to deficytowy koncert za umowną kratę browaru, jak i pełne napięcia korporacyjne zebrania, gdzie liczą się wyłącznie excele, a firmowy dywan znaczy czasem więcej niż etatowy pracownik. I być może właśnie dzięki temu dualizmowi, połączonemu z spostrzegawczością i doskonałą pamięcią, tę książkę czyta się tak dobrze. Choć na koniec uczciwie trzeba przyznać, że nie jest to pozycja dla każdego. Statystyczny wyborca "dobrej zmiany" nigdy nie powinien po nią sięgać. No chyba, że chce dowiedzieć się, dlaczego. W każdym razie niech potem nie mówi, że nie ostrzegałem.

wtorek, 28 lipca 2020

15 lat Melodii Mgieł Nocnych

15 lat to dużo w życiu człowieka. Tym bardziej, jeśli jeszcze do nie tak dawna ganiało się z indeksem po wydziałowych korytarzach. Chociaż zaraz, te piesze wycieczki i maratony zakończyłem z kolei niespełna... No właśnie. Wieki temu. A teraz? Praca, liczne prywatne i świadome zobowiązania  uniemożliwiające przywrócenie tej witryny do świata żywych i zarazem ostatnia prosta do kryzysu wieku średniego. Ale nie wszystko jeszcze stracone. Przynajmniej nie do momentu, w którym Melodie Mgieł Nocnych wciąż będą miały swoje miejsce w ramówce Radia Kampus. Tak jak mają od 6 czerwca 2005 r.


Na 36 minut przed rozpoczęciem Melodii / Fot. RG

Im mam mniej czasu na przygotowywanie kolejnych programów, im bardziej zastanawiam się, czy może jednak nie ustąpić pola młodszym, tym otrzymuję od Was więcej listów, w studiu również telefonów, a zespoły, agencje promocyjne i wytwórnie przesyłają więcej płyt i linków do cyfrowych wydań premierowych albumów. Stałem się niejako zakładnikiem tej audycji. Ponad 700 zarwanych nocy z poniedziałku na wtorek, niemal 300 odsłuchów ostatnich Melodii co tydzień przygotowywanych do emisji i publikowanych przed nadejściem kolejnej wizyty w radiu. Dużo tego i czasem brakuje sił, co niestety, rzadko, bo rzadko, ale jednak, słychać na antenie. Ale mimo wszystko znajduję na to czas i energię, bo wiem, że jest to dla Was ważne. Tego trudno nie docenić i za to Wam dziękuję.  





Dlatego mocno zmęczony minionymi 15 latami szalenie intensywnej pracy, ale i pełen bezcennej satysfakcji, przeklejam tutaj opublikowany niemal dwa miesiące temu odsłuch audycji uświetniającej 15 lat naszych poniedziałkowych spotkań na 97,1 FM w warszawskim Radiu Kampus. By Wam podziękować, by pozostał ślad na tej stronie i by w końcu przypomnieć niektórym, że wbrew pozorom Melodie mają się bardzo dobrze. Do usłyszenia w najbliższy poniedziałek o północy.

P.S.

Działy odsłuchów archiwalnych audycji i playlist są aktualizowane regularnie, raz w tygodniu.

niedziela, 8 marca 2020

Dwie twarze Williama

Jeśli muzyk gra tylko jeden rodzaj muzyki i tylko jednego gatunku muzyki słucha, nie będzie się rozwijał. Dlatego Mauser za czasów gry w Vader, ku zdziwieniu zakutych w skórę i żelazo ortodoksów, mówił o elektronice, a z żoną grywał (ekhem...) "gothic metal" pod szyldem UnSun. Z kolei Tilo Wolf  uwielbia muzykę klasyczną, a poza Lacrimosą czasem skrobnie coś do na potrzeby projektu electro pod nazwą Snakeskin. Proste. Podobnie jest z Williamem Maybeline'em z Lebanon Hanover
 
Qual, 28.02, klub Pogłos, Warszawa. Fot. Kamil Mrozkowiak
Pamiętacie "Qual", nagranie otwierające "Fetish", długogrający debiut Xmal Deutschland? Jeśli tak, to znakomicie. Jeśli nie, nadróbcie zaległości. Chociaż paradoksalnie nazwa solowego projektu Williama i tytuł klasyka z Anją Huwe na wokalu łączy tylko to słowo. No może jeszcze niska temperatura dźwięków, gdyż stylistycznie to różne światy. Gdy William żył na walizkach, intensywnie koncertując z Lebanonem, odczuł potrzebę stworzenia czegoś własnego. Jak wspominał w jednym z wywiadów, to właśnie podczas przemieszania się między klubami i lotniskami zaczęły przychodzić mu do głowy pomysły na solowy projekt. Gdy znalazł kilka tygodni wolnego czasu, zaszył się w rodzinnym Sunderlandzie i wziął się za pisanie już w pełni solowej muzyki. Tak właśnie nieco ponad sześć lat temu powstał Qual. 


Nie jestem zaskoczony, że wiele osób zaczęło nudzić się na ostatnich koncertach Lebanonu. Są bardziej statyczne niż kiedyś i mniej w nich siły. Dlatego w takiej sytuacji zawsze zachęcam do nadstawienia ucha na to, co William przygotowuje we własnych czterech ścianach. Owszem, zimny nastrój i dość posępna atmosfera towarzyszące Qual wcale nie są odległe od dobrze nam znanych krążków Lebanon Hanover, ale mimo wszystko w tej muzyce, paradoksalnie, słuchać zdecydowanie więcej życia i energii. Szczególnie na koncertach, z których jeden odbył się niedawno w warszawskim Pogłosie. W zasadzie Qual powoli staje się niszową, niezależną alternatywą dla coraz bardziej piosenkowego i odnoszącego, jak na tę scenę, komercyjny sukces Lebanonu.  


Stylistyka Qual nie jest jednoznaczna. I to się ceni. Czasem trafią się spokojniejsze utwory faktycznie nawiązujące do Lebanonu, ale po te na koncertach William nie sięga. W czasie występu skupia się na energii, nieustannie skacząc lub chodząc po scenie niczym zwierzę w klatce. Muzycznie Anglik balansuje gdzieś pomiędzy energetycznym minimalem, electro, nawet techno, EMB i industrialem. Skinny Puppy będzie tutaj jak najbardziej właściwym skojarzeniem. Można odwieść wrażenie, że z każdym kolejnym wydawnictwem Qual nieco się radykalizuje. Jest ostrzejszy i bardziej bezkompromisowy. Dlatego, by mieć pełne spektrum solowych zabaw z muzyką Williama Maybeline'a, warto nadstawić uszu na wszystko, co nagrał. Ale spokojnie nie ma tego przesadnie dużo - dwa regularne krążki oraz kilka epek i singli. Słowem, jeśli nie chcecie uciekać przesadnie daleko od Lebanon Hanover, sięgnijcie po debiutancki "Sable". Jeśli zaś najdzie Was ochota na coś o wiele bardziej bezkompromisowego, ukazującego zupełnie inne oblicze Williama, bezapelacyjnie wybierzcie "The Ultimate Climax".


Jeśli ktoś z Was był 28 lutego w warszawskim Pogłosie, dobrze wie, że były to mądrze wydane pieniądze i poświęcony czas. Nawet jeśli ktoś z obecnych postanowi pozostać jednak przy Lebanon Hanover, to, choćby nawet chciał, nie będzie mógł zaprzeczyć, że koncert był znakomity. Pełen energii, scenicznego szaleństwa, autentyczności i wielkiego kontrastu względem spokoju, jaki wręcz emanuje od Williama poza sceną. Melodie szczerze polecają Qual wszystkim lekko przemęczonym już  Lebanonem i poszukujących nowych dźwięków, przy których mogliby śmiało wejść na parkiet na dobrym after party.

niedziela, 19 stycznia 2020

Pełnia w Lublinie

Bardzo żałuję, że w ubiegłym roku nie udało mi się zobaczyć ich w warszawskim Pogłosie, ale z drugiej strony debiut owej lubelskiej młodzieży był na tyle intrygujący, że ponowne wystosowanie zaproszenia pozostawało jedynie kwestią czasu. I tak też się stało. 14 lutego Moonlight Meadow, o którym tutaj mowa, w towarzyskie Marty Rayi (eks Monowelt) zagra w stołecznym CH25. To dobra okazja, by poświęcić panom kilka linijek tekstu.


Nie co dzień brazylijska wytwórnia wypuszcza na kompakcie debiut nikomu nieznanej grupy z Lublina. Owszem, to nie jest początek lat 90. i żadna z tego sensacja, ale trzeba przyznać, że sam fakt budzi ciekawość. Obudził także moją, dlatego posłuchałem krążka "Moonlight Meadow" i ubiegłej jesieni zaprezentowałem jego fragmenty w Melodiach. Wnioski? Cztery lata wspólnych prób wystarczyły, by rozbudzić nasze nadzieje. Nadzieje na niewstydzenie się po włożeniu do odtwarzacza płyty "polskiego zespołu grającego rock gotycki". Jasne, to i dużo i mało, ale wystarczy, by uczciwie, z zaciekawieniem i bez bólu głowy wysłuchać wszystkich nagrań.



Żeby była jasność. Tu nie ma żadnego zaskoczenia, objawienia, czy sensacji. Nic z tych rzeczy. Panowie grają w otwarte karty, a inspiracji nie trzeba nawet wymieniać. I tak każdy rozpozna je w mig. Największą zaletą są tutaj pomysł, spójność, rodzący się własny styl i klimat. Lublinianom udało się stworzyć prostą muzykę, ale za to muzykę pełną nastroju i przyjemne dla ucha, siłą rzeczy, mocno osadzoną w latach 80. 


Produkcja jest przeciętna, braków warsztatowych niemało, powtarzania i rozwijania kilku opanowanych rozwiązań dość dużo, ale w ogólnym rozrachunku wrażenie jest dobre i ma pełne prawo budzić życzliwość fana 4AD i okolic. Słuchać tu potencjał na coś o wiele lepszego i ciekawszego, ale na to musi przyjść również czas, nomen omen, wespół z uporem i żelazną konsekwencją bardzo młodych jeszcze muzyków. Zaczekajmy. Za sprawą takiego debiutu Moonlight Meadow zasłużyło, by uczciwie dać mu szansę.

poniedziałek, 30 grudnia 2019

Śmierć radiowca

Nigdy nie byłem wyznawcą Tomasza Beksińskiego. Nigdy nie słuchałem jego audycji na kolanach. Nigdy też nie byłbym skłonny zakrzyczeć każdego, kto choćby pod nosem pisnąłby teraz o nim pół słowa krytyki. Ale mimo to ceniłem go. Za tłumaczenia odcinków i filmów Latającego Cyrku Monty Pythona i "Bondy". Za muzyczną wiedzę. Za to, że twórcza wolność była dla niego ważniejsza, dlatego nigdy nie podpisał umowy o pracę z Polskim Radiem, pozostając wiecznym współpracownikiem. W końcu, za pomysł na prezentowanie muzyki i opowiadanie o niej. Otóż to, opowiadanie. Nie mówienie. Dlatego właśnie nie mogłem przejść obojętnienie obok 20. rocznicy jego samobójczej śmierci. Dlatego, gdy wybiła północ i radiowy kalendarz pokazał 24 grudnia, Wigilię Bożego Narodzenia, Melodie Mgieł Nocnych nie mogły być inne.


Tomasza Beksińskiego postanowiłem wspomnieć przede wszystkim prezentowaną przez niego muzyką. Bo ona nie dzieli, w przeciwieństwie do opinii na temat jego życia, charakteru czy relacji z innymi. Zwłaszcza po ukazaniu się książek Magdaleny Grzebałkowskiej i Wiesława Weissa oraz premierze filmu "Ostatnia rodzina". Słowem, ukłon radiowca w stronę radiowca.

sobota, 7 września 2019

Kalabalik på Tyrolen, czyli chaos po szwedzku

Gdy trzy lata temu wybrałem się na Castle Party, na polu namiotowym poznałem kilkoro rodaków na co dzień mieszkających w Szwecji. Wówczas po raz pierwszy usłyszałem o festiwalu Kalabalik. A w zasadzie o Kalabalik på Tyrolen, którego nazwę można przetłumaczyć jako Chaos w Tyrolu. Zapomnijcie jednak o nartach w Austrii czy Włoszech. W tym przypadku Tyrolem jest lunapark powstały w latach 60. Wesołe miasteczko wybudowane w zasadzie pośrodku niczego, czyli w pobliżu lasów i polodowcowego jeziora. To w nim mieli spędzać czas i integrować się mieszkańcy okolicznych wsi i miasteczek. Zresztą robią to do dzisiaj przy większych lub mniejszych okazjach. Jednak raz do roku to lokalne centrum nieco biesiadnej rozrywki przyciąga innych ludzi. Raz do roku Tyrol staje się kopalnią, w której można natrafić na nieodkrytą jeszcze żyłę muzyki spod znaku cold wave, synth pop, new wave, EBM i innych okolicznych gatunków. Jeśli będziecie znali choć połowę corocznie ogłaszanego składu, osobiście Wam pogratuluję.

Wejście na teren festiwalu  /  fot. Kamil Mrozkowiak

To kameralny festiwal odwiedzany przez ok. 500 osób. Jego organizator Christoffer Gunnarsson osobiście wyszukuje mało znanych i absolutnie niszowych wykonawców, nierzadko odwiedzając przy tym różne zakątki Europy. Dlatego na Kalabalik på Tyrolen grają zarówno muzycy z Białorusi, Gruzji, Islandii, jak i Meksyku. Co ciekawe, to właśnie tutaj grały m.in. She Past Away oraz Kælan Mikla, gdy nie były jeszcze znanymi zespołami. W liczącej dziewięć lat historii imprezy nie brakowało i polskich akcentów - m.in. hiszpańskiego Belgrado z Patrycją Proniewską przy mikrofonie, czy urodzonego nad Wisłą, a mieszkającego w Berlinie, Jemka Jemowita. Co prawda, w tym roku byłem jedną z zaledwie dwóch osób, które przyleciały na festiwal bezpośrednio z Polski, ale nie oznacza to, że na polu namiotowym słychać tylko szwedzki i angielski. Kilkuosobowa grupa naszych rodaków żyjących w Kraju Trzech Koron od lat odwiedza lunapark wybudowany przy wsi Blädinge. Ale po kolei. W końcu na festiwal najpierw trzeba dojechać. A w zasadzie i dojechać, i dolecieć.

Port lotniczy w Kopenhadze  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Najlepiej wybrać samolot do Kopenhagi. Pod terminalem wsiadamy w pociąg do Alvesty. Przejeżdżamy przez most Orsund łączący Danię ze Szwecją, mijamy Malmö i po dwóch godzinach jesteśmy w Alveście. Stamtąd możemy wziąć taksówkę lub busa bezpośrednio na teren festiwalu obok Blädinge. Im więcej osób na jeden kurs, tym taniej. Skąpych czeka półtoragodzinny spacer z plecakami. Na upartego można również najpierw polecieć do Malmö, ale tam przesiadka na pociąg jest o wiele bardziej skomplikowana. Nie polecam.

Szwedzka prowincja, klimat jak w "Dzieciach z Bullerbyn" /  fot. Kamil Mrozkowiak

Pole namiotowe sąsiaduje z porośniętym mchem kurhanem sprzed ponad dwóch tys. lat. Atmosfera jest jednak dość wesoła, choć dopiero po rozbiciu namiotu. Grunt jest pełen kamieni. Bez młotka ani rusz. Chyba że zdecydujecie się na wynajem kampera. Istnieje taka możliwość. Rozbicie namiotu jest bezpłatne, ale na polu nie znajdziecie bieżącej wody. W zamian postawiono tysiąclitrowy zbiornik, z którego każdy może korzystać. Sprawdził się. Wody nie zabrakło. Sanitariaty stanowią trzy sławojki, w tym jedna duża dla niepełnosprawnych. Porcelanowe luksusy znajdują się jednak na biletowanym już terenie festiwalu. W zasadzie na upartego można bawić się bezpłatnie w otwartym dla wszystkich, postawionym przed festiwalową bramką, namiocie z setami dj-skimi, ale nie po to przyjeżdża się na Kalabalik.

Widok na pole namiotowe  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Jak wszyscy wiemy, Skandynawia jest droga. Dwudniowy karnet kupiony na bramce kosztuje 900 koron, czyli ok. 360 zł. Za jednodniowy zapłacimy nieco ponad 400 koron (ok. 160 zł). Oczywiście im wcześniej kupimy bilet, tym będzie taniej. Nawet do ok. 100 zł na naszą korzyść wg. bieżącego kursu. Po otrzymaniu opaski możemy wejść do środka. Informacje o cenach jedzenia i alkoholu znajdziecie na końcu tekstu.

Główna ścieżka prowadzi wprost na dużą scenę  /  Fot. Dobra dusza

Tutaj nie można się zgubić. W tle po lewej mała scena  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Główny gmach lunaparku. W środku duża scena  /  fot. Kamil Mrozkowiak 

W Tyrolen regularnie odbywają się pojedyncze koncerty, wyświetla się filmy w ramach kina samochodowego, nie brakuje też festiwali, jak np. Kalabalik. A że park ma bogatą historię i status niemalże zabytku, na otaczających go murach wciąż widnieją niemal sześćdziesięcioletnie podobizny Beatlesów czy Elvisa Presleya. Znajdzie się również ruletka i flipper z dawnych czasów. Ale w tym wszystkim najważniejsze są dwie sceny - duża w pełni drewnianym, przypominającym cyrkowy namiot, budynku oraz odległa ok. 40 metrów, jej mniejsza siostra, również  zadaszona. Koncerty zaczynają się ok. godz. 18 i trwają do 2 w nocy. Potem zabawa przenosi się do ogólnodostępnego namiotu przed wejściem na festiwal. Co ważne, koncerty odbywają się przemiennie. Zatem można obejrzeć występ każdego zaproszonego artysty, zaliczając przy okazji lunaparkowe huśtawki.

Duża scena  /  Fot. Kamil Mrozkowiak

Czekając na pierwszy koncert  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Tyrolen to podróż w czasie do lat 60.

Drewniany dach nad dużą sceną, całkowity zakaz palenia  /  Fot. Dobra dusza

Chwila rozrywki podczas migracji między scenami / fot. Kamil Mrozkowiak

Mała scena  /  Fot. Kamil Mrozkowiak

Najbardziej zależało mi na Minut Machine. Francuzki odwołały w tym roku warszawski koncert z Die Selektion, zatem wypadało nadrobić zaległości. Było warto, solidny dark wave znad Sekwany, który w październiku będzie można usłyszeć we Wrocławiu w ramach tamtejszego Return To The Batcave Festival. Równie dobre wrażenie pozostawił zbliżony gatunkowo holenderski Bragolin. Warto wyróżnić także grupy, na które zwracałem Waszą uwagę w zapowiedziach festiwalu. Wszystkie dały dobre koncerty - francuski Potochkine z uroczą wokalistką, gruzińsko-meksykańska i zimna do szpiku kości Isotropia oraz Sólveig Matthildur z Kælan Mikla w solowym repertuarze. A jak ktoś miał ochotę zwyczajnie pobawić się przy dobrym bicie podszytym kpiarstwem, mógł to zrobić na koncercie szalonych Finów z Romanssi czy Jemka Jemowita, Polaka w zasadzie całe życie mieszkającego w Niemczech. Nota bene, Jemek grał również m.in. na pierwszej edycji festiwalu w 2011 r. Warto było również zobaczyć szwedzki Kantor, przypominający niekiedy In Slaughter Natives,  czy nieco improwizowaną inicjatywę Madonna + Child, projekcie drugiej już z dziewczyn z Kælan Mikla.


Minuit Machine  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Kantor  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Sólveig Matthildur z Kælan Mikla / fot. Kamil Mrozkowiak  

Duża scena  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Mimo że festiwal to koncerty zaplanowane na piątek i sobotę, nie warto wyjeżdżać w niedzielę z samego rana. Co prawda, bramy terenu festiwalu będą już zamknięte, ale tego dnia w oddalonym ok. 15 minut pieszej drogi kościele we wsi Blädinge zawsze coś się dzieje. Można zjeść śniadanie (70 sek / 30 zł za szwedzki stół) i wziąć udział w... No właśnie. Koncercie, owszem, ale nie takim oczywistym. W tym roku w XVII-wiecznej luterańskiej świątyni pół akustyczny set dało białoruskie Molchat Doma. Panowie z Mińska grali dwa utwory, a lokalny pastor, odprawiał część nabożeństwa. I tak na przemian. Wyglądało to dość osobliwie. W zabytkowych drewnianych ławach fani zimnego grania i garstka mieszkańców, a przed nimi zwróceni plecami do ołtarza Białorusini, którzy specjalnie na tę okoliczność przearanżowali syntezatorowe utwory. Ciekawe doświadczenie i nieco mniej oficjalne zakończenie festiwalu. Potem już tylko powrót na pole namiotowe, szybka kąpiel w pobliskim jeziorze, kilka pożegnań i skorzystanie z podwózki do Malmö (Dzięki, Piotrek!).

Molchat Doma w kościele w Blädinge  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Chrzcielnica z runami. Rzadki widok  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Piękne i czyste jezioro, 15 min. od pola namiotowego / fot. Kamil Mrozkowiak

Kalabalik på Tyrolen to bardzo kameralna i równie przyjazna impreza. Można zobaczyć niszowych wykonawców i odpocząć jak na wakacjach. Pobliskie jezioro to stałe miejsce wizyt uczestników festiwalu oraz muzyków. Właśnie. Muzycy bawią się tutaj jak wszyscy pozostali. Na koncertach nie ma barierek, a po występie można podejść i porozmawiać bez żadnego problemu. No ale to Szwecja. Tu społeczeństwo funkcjonuje na innych zasadach. To oczywiście ma swoje dobre i złe strony, ale w Tyrolen tych drugich nie ma. Słowem, przygoda, którą szczerze polecam.


Kilka przydatnych wskazówek


- biletu kolejowego nie kupimy w pociągu; kary są wysokie, więc automat na peronie lub aplikacja

- nie wszędzie można płacić kartą, a bankomatu brak; zabierz nieco szwedzkich koron

- cena drugiego dania to ok. 100-110 sk / ok. 40 zł (pizza lub kiełbasa z dzika z warzywami)

- piwo 60 sk / ok. 25 zł (lager), 90 sk / ok. 36 zł (ipa) 

- za dnia wybierz się nad pobliskie jezioro, do 18 nic się nie dzieje

- pole namiotowe jest bezpłatne

- zabierz młotek, grunt jest pełen kamieni

- brak bieżącej wody na polu namiotowym; jest ogólnodostępny zbiornik

- stacjonarne toalety wyłącznie za bramką bramką, na terenie lunaparku

- warto zajrzeć na stronę organizatora festiwalu (po angielsku)

- kompakty 100 - 120 sek (ok. 40 - 50 zł), winyle ok. 150 sek (ok. 60 zł)

- wyprawa na ok. 1500 zł; już z lotami, karnetem i bez przesadnego szczypania się na miejscu

sobota, 15 czerwca 2019

Nikt nie będzie pamiętał

Siedem lat temu na tej stronie napisałem kilka wspominkowych słów o zimnofalowym katowickim Garażu w Leeds. Konkluzja była niestety dość gorzka, zamykając się w jednym wielkim żalu do ponurych lat 80. Lat, które z jednej strony niejako stworzyły tak przejmującą i dobrą muzykę, ale które w naszym kraju równie skutecznie zatrzaskiwały drzwi przed zwykłymi ludźmi. Ludźmi bez znajomości, bez pleców. Ludźmi z ulicy, którzy tylko marzyli o graniu koncertów i zarejestrowaniu swojej muzyki na coś więcej niż wysłużoną kasetę w magnetofonie Grundiga. Dlatego tak wiele zespołów i ich nagrań przepadło bez echa. A jeśli po latach ktoś sobie o nich przypomniał, siłą rzeczy nie było archiwów, do których można by wrócić. Ale cuda się zdarzają. Rzadko, bo rzadko, ale jednak. Tak jak w przypadku Garażu w Leeds.

Garaż w Leeds, fot. Mirosław Makowski, Adam Białoń pierwszy z Lewej
Pół roku po moim wpisie w komentarzach znalazłem kilka słów od Adama Białonia, wokalisty Garażu, którego możecie znać również z Nowego Horyzontu i Düsseldorfu. 

Witaj, reedycja raczej nie ma szans. Łukasz i ja próbujemy coś naleźć dla Requiem, niestety rodzi się to w bólach. Właściwie materiały zaginęły. Mam kilka mp3. Mieszkam teraz w Warszawie i mam utrudnione kontakty z nielicznymi ludźmi na Śląsku, którzy mogą mieć jeszcze jakieś nagrania. 

Pozdrawiam serdecznie



Faktycznie, sprawa rodziła się w bólach. I to do tego stopnia, że poszczególne utwory trzeba było wybierać z tego, co udało się niegdyś zgrać z kaset VHS, na których amatorsko uwieczniono koncerty Garażu w Leeds. A że płyta z surowym materiałem trafiła do studia z kanadyjskiego Vancouver, to nietrudno wyobrazić sobie skalę przeciwieństw. Ale ostatecznie wszyscy zaangażowani w projekt dopięli swego. Jeśli jesteście zatem ciekawi, co udało się ocalić, i jak to dzisiaj brzmi, nadstawcie ucha na zapis Melodii z 3 czerwca. Wówczas w studiu przy Bednarskiej 2/4 zjawił się Adam Białoń. Ten sam, którego na powyższym zdjęciu widzicie w samoróbce koszulki "Closer" Joy Division.

fot. Kamil Mrozkowiak
"Nikt nie będzie pamiętał" - przewrotny tytuł kompilacji archiwalnych nagrań Garażu w Leeds. Przewrotny i bezpośrednio nawiązujący do tekstu "Szeptu pamięci", jednego z zaledwie dwóch ocalałych studyjnych nagrań Garażu. Jest to jednak utwór o tak olbrzymiej sile, że trudno dziwić się wspominanemu nawiązaniu. Słowem, warto znać, warto pamiętać. Nawet wbrew tytułowi.