czwartek, 28 marca 2013

Przygoda z Piotrem Kaczkowskim

Przypadający niedawno jubileusz 50 lat radiowej pracy Piotra Kaczkowskiego przypomniał mi pewną historię, gdy prezentera Trójki miałem okazję poznać osobiście. Prowadzący Mini Max sprawił, że długo jeszcze będę pamiętał to spotkanie. A wszystko przez zwykły przypadek, który zakończył się dość surową lekcją.

Piotr Kaczkowski  /  Fot. lastfm.pl
Programu III Polskiego Radia zdarza mi się słuchać przede wszystkim dlatego, że tam na antenie nikt się nie śpieszy, nie słyszę co utwór jinglowego przypomnienia, jaką to stację radiową włączyłem i wreszcie znajduję tam więcej sensownych treści niż głupot. Z drugiej jednak strony do tej rozgłośni momentami zniechęcają mnie sztuczna poprawność prowadzących i ich częsty brak odwagi powiedzenia czegoś w sposób trafny i zarazem dosadny. W taki sytuacjach prezenterzy często wyręczają się słuchaczami, ale pewną barierę słychać aż nadto wyraźnie. Jednak znacznie częściej zdarza mi się wyłączać odbiornik, gdy ktoś przy mikrofonie nieustanie podkreśla lub daje do zrozumienia, jak wyjątkowa i alternatywna jest Trójka, jak wyjątkowe i niezwykłe jest Studio im. Agnieszki Osieckiej i tak naprawdę wszystko, co robi ta rozgłośnia. Owszem, dzieje się w niej bardzo wiele ciekawych rzeczy, ale niestety ten swoisty antenowy autoerotyzm momentami przysłania mi profesjonalizm prezenterów. To oczywiście nie tyczy się wszystkich, którzy na Myśliwieckiej zasiadają przy mikrofonie, ale jeśli już, to wiąże się ich stylem, który sprawia, że jako słuchacz jednych akceptuję, a innych nie. I z tą świadomością trójkowych sympatii i antypatii znalazłem się w ciekawym położeniu. W 2005 r. mój dobry znajomy, dziś prezenter Trójki, zaproponował, że wprowadzi mnie do studia podczas audycji Mini Max Piotra Kaczkowskiego. Zgodziłem się tym chętniej, że były to jeszcze pierwsze lata mojej przygody z radiem. Wówczas podpatrzenie przy pracy prawdziwego profesjonalisty stawało się czymś bezcennym.

Fot. polskieradio.pl
Gdy wszedłem do studia, program trwał już od kilku minut. Usiadłem po drugiej stronie stołu. Milczałem i obserwowałem. Czekałem na ruch prowadzącego. Nie wypadało odezwać się pierwszym. Po kilku utworach Piotr Kaczkowski wstał i pochylając się przez stół podał mi rękę. Lakonicznie wypowiedział swoje nazwisko. Uścisnąłem jego dłoń i uczyniłem to samo. Przez następnych dwadzieścia kilka minut trwała cisza. Prezenter zapowiadał kolejne utwory i przeglądał kolejne płyty, które wyjął z wielkiego wiklinowego kosza. Postanowiłem przerwać impas, by nawiązać kontakt i skorzystać z nadarzającej się okazji. Zadałem pytanie - Panie Piotrze, jak to jest być autorytetem? - Prezenter odparł, słusznie zresztą,  że za takowy się nie uważa, a jeśli tak ktoś tak sądzi, to już jego opinia. Narosło we mnie poczucie popełnienia błędu. To nie było potrzebne i nie wnosiło nic ciekawego. Szybko doszedłem do wniosku, że zmarnowałem możliwość zapytania o coś naprawdę sensownego. Piotr Kaczkowski, najpewniej widząc moje zmieszanie, postanowił pójść za ciosem, który paradoksalnie jednocześnie dawał mi szansę wybrnięcia z niezręcznej sytuacji. Po kolejnych kilkunastu minutach martwej ciszy niespodziewanie wskazał na mnie palcem, rzucając pytanie - "Największy przebój Steviego Wondera". Zgłupiałem i nie byłem wstanie wydobyć z siebie słowa. A wystarczyło przecież wymienić chociażby "I Just Called To Say I Love You". Wówczas prezenter Trójki zwrócił się do obecnego w studiu mojego znajomego słowami "To on pracuje w radiu?". Pomyślałem, że gorzej już być nie może. A jednak los się do mnie uśmiechnął. Po kilku kolejnych utworach na antenie i studyjnej ciszy przerywanej stukotem przekładanych płyt kompaktowych, zauważyłem wśród nich promocyjny egzemplarz "Ghost Reveries" Opeth. "Panie Piotrze, czy to przypadkiem nie jest logo Opeth?" - zapytałem. Piotr Kaczkowski odparł twierdząco i podał mi kopertę, w której znajdowała się płyta. Wówczas opowiedziałem mu o zespole, jego muzycznej ewolucji, a całą wypowiedź zakończyłem podaniem daty zbliżającego się koncertu Szwedów w katowickim Spodku, gdzie Opeth miało zagrać w ramach Metal Hammer Festival. Gospodarz Mini Maksu nic nie odpowiedział, ale kilka sekund przed wejściem na antenę zdjął słuchawki i zapytał -"Kiedy jest dokładnie ten koncert?". Po chwili dotarło do mnie, że moja informacja nie została przez niego zweryfikowana. Poszła w Polskę, a Piotr Kaczkowski, najwyraźniej przekonany moim sposobem mówienia o grupie Mikaela Akerfeldta, po prostu mi zaufał. Wtedy zrozumiałem, że chyba udało mi się zmienić nienajlepsze pierwsze wrażenie. Przez dalszą cześć audycji, a następnie w samochodzie podczas skorzystania z podwiezienia przez Pana Piotra, wspólnie we trzech razem z moim znajomym rozmawialiśmy o muzyce i radiu samym w sobie. Pojawiło się dużo ciekawych wniosków, spostrzeżeń i dywagacji.
Fot. Wojtek Dobrogojski
Ta historia uświadomiła mi, że jest tysiąc płyt, tysiąc książek i tysiąc filmów, które trzeba odpowiednio przesłuchać, przeczytać i obejrzeć, jeśli chce się opowiadać o muzyce, chce się ją prezentować i robić to w taki sposób, by zaciekawić słuchaczy, zaintrygować ich na tyle, by naprawdę słuchali i raz tygodniu chcieli włączać radio o stałej porze. To spotkanie było dla mnie nauczką i lekcją pory, ale i w pewnym momencie znalazło się również miejsce na satysfakcję. Na swój sposób to zdarzenie wciąż mnie inspiruje i z pewnością długo jeszcze będę o nim pamiętał. Wszystkiego dobrego Panie Piotrze. 


niedziela, 24 marca 2013

Pierwsza taka płyta w Polsce

Obserwując od kilku lat eksplozję i następujący po niej intensywny rozwój rodzimego post rocka i post metalu, brakowało mi czegoś, co byłoby podsumowaniem tego wszystkiego, co w tej muzyce wydarzyło się do tej pory nad Wisłą. Jeśli chciało się poznać kolejnych przedstawicieli gatunku, liczyły się przede wszystkim czas, dobre chęci, wytrwałość w poszukiwaniach i umiejętnie nadstawione ucho. Teraz będzie to o wiele prostsze. Wszystko dzięki cyfrowej kompilacji, która ukazała się za sprawą starań internetowej społeczności Post-rock.PL.

Okładka kompilacji "Lights and Air"
Wydawnictwo "Lights and Air" zawiera nagrania dwudziestu czterech rodzimych grup spod znaku szeroko rozumianych rzeczonych dwóch gatunków gitarowego grania. W większości przypadków to mało znane zespoły, a cześć kompozycji  to absolutne premiery. Jednakże nie można powiedzieć, że są to kolektywy zupełnie anonimowe, choć niewątpliwie prędzej kojarzone przez sympatyków takiej muzyki niż przypadkowych odbiorców. Co ciekawe, niemal połowę z tych zespołów mogliście poznać podczas naszych cotygodniowych spotkań i mam nadzieję, że je pamiętacie, gdyż są one naprawdę warte tego, by dać im szansę.



Oczywiście, niżej wymienione grupy to nie wszystkie, których nagrania można by zamieścić na tego typu kompilacji. Dlatego żywię nadzieję, że z biegiem czasu doczekamy się kolejnych części tego typu zestawienia. Ta muzyka w naszym kraju wciąż się rozwija. I to mimo faktu, że wielu jej przedstawicieli gra niemal dokładnie to, co doskonale znany już z płyt zagranicznych klasyków gatunku. Warto jednak czasem przymknąć na to oko. W końcu to przyjemność posłuchać nagrania młodego, perspektywicznego i przede wszystkim polskiego zespołu. Wszystkie utwory możecie pobrać za darmo na post-rockpl.bandcamp.com. Jeśli limit bezpłatnych pobrań został wyczerpany, w miejscu kwoty wpiszcie zero. Posłuchajcie tej muzyki. Nie będziecie żałować.

Pełna lista wykonawców

1. Juho the Panda - Harvest is Over
2. No News For Tomorrow - Home
3. The Sky Is - Cosmos
4. Overcolored - Entering The Rat Race
5. God's own prototype - Effluence
6. Butterfly Trajectory - Defibrylacja
7. Servants of Silence - One Million Things - One Million Thoughts
8. Nao - Wykres leku z placu zabaw
9. Spoiwo - Skin
10. Sun For Miles - Barb Of Sorrow
11. Naked On My Own & Dopedrone - Lunatic
12. Hunted By The Waves - Landscape Without Trees
13. Thesis - 21 Again
14. Moaft - Osttek
15. Mindsedge - (and) Reordering Chaos
16. Klimt - Uciekanie
17. No One Wished To Settle Hereafter - Track no.5
18. ARRM - Sand
19. Guantanamo Party Program - Stare Fotografie
20. This great end - Holidays before the end of the world
21. Blank Faces - Freefall
22. Entropia - Gauss
23. Papertree - Never turn your back
24. Frozen Lakes - Step back

środa, 20 marca 2013

Obraz znaleziony w podręczniku

Nie tak dawno minęła ósma rocznica tragicznej śmierci Zdzisława Beksińskiego. Przypomniało mi o tym m.in. kilka zakurzonych kaset i płyt kompaktowych, na okładkach których znajdują się prace artysty. Gdy je znalazłem, przed oczami pojawił mi się również stary podręcznik do języka polskiego, prawdopodobnie do ósmej klasy szkoły podstawowej. To w nim po raz pierwszy zobaczyłem reprodukcję jednego z obrazów ojca Tomasza Beksińskiego. Długo nie wiedziałem, co powiedzieć. Wówczas fascynacja mieszała się z przerażeniem. I tak jest do dziś.

Obraz z podręcznika do j. polskiego. Koniec lat 90.
Biorąc pod uwagę, jak wielka siła biła i wciąż bije z grafik i obrazów Zdzisława Beksińskiego, trudno dziwić się, że tak wielu polskich i zagranicznych muzyków zwracało się niego z prośbą o możliwość zamieszczenia jednej z nich na okładce swojego wydawnictwa. Dotyczyło to przede wszystkim płyt wpisanych umownie w nurt muzyki rockowej i metalowej, ale i także mroczniejszej odmiany elektroniki. Artysta rzadko, o ile w ogóle, odmawiał. To sprawiło, że wciąż możemy natrafić na płyty, a także i kasety z lat lat 90., na okładkach których widnieją niezwykłe przytłaczające, apokaliptyczne wizje Zdzisława Beksińskiego. Niekiedy były one doskonałym uzupełnieniem muzyki, ale niestety czasem zdarzało się również, że dana praca Sanoczanina pozostawała najciekawszym elementem konkretnego wydawnictwa. Niemniej, warto wspomnieć o kilku z nich, chociażby z kronikarskiego obowiązku. Co ciekawe, niekiedy zdarzało się, że różne zespoły wybierały ten sam obraz lub grafikę. Jeden z przykładów, i to rodzimych, znajdziecie poniżej.

One Milion Bulgarians - Pierwsza płyta (2004)


Jedna z legend rodzimej zimnej fali. Płyta zarejestrowana w 1987 r. Wstrzymana przez cenzurę. Ukazała się dopiero niemal 18 lat później.

Evoken - Antithesis of Light (2005)


Jeden z ważniejszych współczesnych przedstawicieli amerykańskiej sceny pogrzebowego doom metalu. Album ukazał się zaledwie siedem dni po zamordowaniu Zdzisława Beksińskiego.

Sagittarius - Betrayal Immortality (1997)


Drugie demo nieistniejącej już rzeszowskiej grupy, której dokonania wpisują się w szeroko rozumiane klimatyczne i melodyjne granie. Album ukazał się wyłącznie na kasecie nakładem Eternal Blackness Records.

Blood of Kingu - Sun in the House of the Scorpion (2010)


Black metal z Białorusi. Druga płyta zespołu powstałego w Charkowie. Co ciekawe, krążek wydała uznana Candlelight Records.

Eternal Deformity - Forgotten Distant Time (1994)


Debiutanckie demo muzyków z Żor, którzy rozpoczęli działalność na fali klimatycznego grania lat 90. Obecnie Eternal Deformity to już poszukiwania i szeroko rozumiana awangarda, choć niepozbawiona echa przeszłości.   

Collage - Moonshine (1994)


Legenda polskiego rocka progresywnego. Płyta ukazała się również na Zachodzie i w Azji dzięki Roadrunner Records. Dla wielu największe osiągnięcie zespołu.

Ice Ages - This Killing Empitess (2000)

Uznany solowy projekt Protectora z austriackiego Summoning. Niezwykle zimna elektronika wpisana w EBM i industrial.

Homo Twist - Demonologic (2005)

Pierwsza płyta po reaktywowaniu zespołu przez Macieja Maleńczuka. Album oparty przede wszystkim na gitarowych akordach. Na basie zagrał Titus z Acid Drinkers.

The Legendary Pink Dots - The Best Ballads (2000)


Kompilacja dedykowana pamięci Tomasza Beksińskiego, dzięki któremu popularne Kropki zyskały olbrzymie uznanie  w naszym kraju, jakie przełożyło się m.in. na liczne koncerty.

To tylko nieliczne przykłady na to, jak wielu muzyków ceniło i wciąż ceni sobie twórczość Zdzisława Beksińskiego. Płyt ze znajomo wyglądającymi okładkami ukazało się więcej, niż można by sobie wyobrazić, i to również w dość odległych i egzotycznych dla nas zakątkach globu. Jeśli chwielibyście zgłębić ten temat, zachęcam do zajrzenia pod ten adres. To ciekawy blog poświęcony okładkom muzycznych wydawnictw. Zaś poniżej znajdziecie wywiad z samym artystą. W tym roku kończyłby 84 lata.


sobota, 16 marca 2013

Daleko na zachodzie Polski

Niemal od początku naszych cotygodniowych spotkań zachęcam Was, byście aktywnie poszukiwali nowych zespołów nie tylko w dużych miastach, ale także z dala od nich. Dzięki globalnej sieci jest to dziś o wiele prostsze niż np. w latach 90., kiedy nieodzowne w poszerzaniu muzycznej wiedzy były kartki papieru, długopisy, koperty i znaczki. Teraz wszystko, pomijając już fakt oceny samego zjawiska, jest na wyciągnięcie ręki. A tym bardziej warto znaleźć nieco czasu i wytrwałości, gdyż także w niewielkich rodzimych miejscowościach nie brakuje ciekawych wykonawców. Kilku z nich mam przyjemność znać już od wielu lat i uważnie obserwuję ich poczynania. Jedną z takich grup jest zbąszyńskie Evelyn.

Fot. Arch zespołu
To zespół, o którym stosunkowo rzadko, nie licząc oczywiście globalnej sieci, można usłyszeć poza rodzimym dla muzyków województwem lubuskim. Pozostają oni w ścisłym związku z lokalną sceną, choć z pewnością nie wynika to np. z ultra patriotyzmu lokalnego, lecz raczej wiąże się kwestiami czysto logistycznymi. Wszak na co dzień mieszkają oni w zaledwie kilkotysięcznej miejscowości i po koncercie nie wsiądają w metro, autobus czy taksówkę i nie wrócą do domu w kilkanaście minut. Dlatego tym bardziej zasługują na szacunek, grając już w ten sposób ponad dziesięć lat.

Obecny kształt Evelyn 


Muzyka Evelyn dość wyraźnie ewoluowała na przestrzeni czasu. Początkowo było to nastrojowe, instrumentalne granie oparte na gitarze prowadzącej, klawiszach i automacie perkusyjnym. Jednak z biegiem lat zmieniał się skład i siłą rzeczy powstawały nowe pomysły. Utwory były już o wiele bardziej dopracowane. Pojawiły się także partie wokalne, dzięki czemu muzycy zaproponowali coś nowego. Obecny kształt muzyki Evelyn zaczął rodzić się w 2007 r., gdy do zespołu dołączyła wokalista Alexa. Nagrania stały się agresywniejsze, szybsze i było w nich wyraźnie więcej elektroniki. Nie bez znaczenia pozostawała również ekspresja wokalna rzeczonej damy ściśle kojarząca się z black metalem.

Drugie demo Evelyn, jeszcze z pierwszym wokalistą



Jak dotąd muzycy wydali własnym sumptem dwa materiały demo i trzy regularne płyty. Ostatnim z tych wydawnictw jest album "The Key to Understanding Suicides", który ukazał się w ubiegłym roku. Zawarta na nim muzyka, pomijając miejscami oczywiste skojarzenia z pewną szwajcarską grupą, wydaje się być apogeum obecnej stylistyki Evelyn i zarazem zamknięciem w dźwiękach kilku lat postępującego rozwoju. By podtrzymać ten proces, chyba potrzeba będzie czegoś nowego. W każdym razie te dźwięki to nastrój i melodia ciekawie połączone miejscami z agresją i niekiedy wyraźnie dominującym automatem perkusyjnym. To sprawia, że wykorzystane pomysły balansują gdzieś na granicy utartych rozwiązań i szczęśliwie wymykają się jednoznacznej klasyfikacji.

Fot. Arch zespołu
Swoimi dokonani muzycy Evelyn nie odkrywają czegoś niezwykłego, ale przyznam, że doceniam ich twórczość z dwóch powodów. Pierwszym jest determinacja w działalności na peryferiach, z dala od wielkich miast, co przedkłada się na żywotność sceny w innych pobliskich miejscowościach, i to z pewnością ku uciesze mieszkających w nich sympatyków takiej właśnie muzyki. Drugim zaś pozostaje postępująca jak dotąd ewolucja pomysłów, która, miejmy nadzieję, wciąż będzie trwać. Posłuchajcie, poniżej znajdziecie sampler z wspomnianej wcześniej najnowszej płyty zbąszynian. Kto wie, być może po kolejnych latach działalności muzyków ich miejscowość nie będzie kojarzona niemal włącznie z krótkimi pobytami Hitlera, Stalina i Kim Ir Sena.

środa, 13 marca 2013

Historia pewnego rozłamu

Rok temu, niemal co do dnia, miałem sposobność zobaczyć pierwszy warszawski koncert Cabaret Grey. Ta legnicka grupa uchodziła wówczas za niemałą nadzieję rodzimej zimnofalowej i post punkowej sceny. Jej debiutancka epka "Stirring" wniosła dużo świeżości i udowodniła, że ta muzyka to nie tylko domena wciąż grających legend gatunku, ale i tych, którzy wychowywali się na ich muzyce, a jakiś czas temu sami chwycili za instrumenty. Patrząc na to, co działo się wtedy na scenie Centrum Procji Kultury Praga-Południe, nie mogłem wiedzieć, że niebawem w zespole dojdzie do rozłamu i tym samym coś się skończy. Z perspektywy czasu żałuję, że do tego doszło, ale raczej nic już tego nie zmieni. Powstały dwa niezależne zespoły. Oba  równie obiecujące.

Cabaret Grey w starym składzie / Fot. Arch. zespołu
Ostatecznie w wyniku wewnętrznych sporów muzycy zespołu, a ściślej rzecz ujmując instrumentaliści, przybrali nazwę This Cold, po tym jak zaprosili do współpracy Agatę Pawłowicz. Wokalistka znana m.in. z Desdemony zaśpiewała już na kilku koncertach. W tym podczas tego, który promował ukazanie się kompilacji "Po drugiej stronie Lustra. Tribute to Closterkeller". To właśnie na tej płycie można usłyszeć pierwsze oficjalne nagranie tej grupy. Muzycy opracowali własną wersje utworu "Jihad", którą znajdziecie poniżej.



Gdy dowiedziałem się o This Cold, byłem ciekaw, co będzie dalej z Salomeą, pierwotną wokalistką Cabaret Grey. Otóż rzeczona dama postanowiła kontynuować działalność pod starą nazwą. Wszelka jej muzyczna aktywność będzie miała solowy charakter, a potencjalni muzycy najpewniej będą co najwyżej zapraszani do współpracy podczas konkretnych nagrań. Jak dotąd, paradoksalnie podobnie jak w przypadku This Cold, ukazało się jej jedno oficjalne granie. "Camels" pokazuje, że w przyszłości powinniśmy spodziewać muzyki nieco mniej surowej, nieznacznie oddalonej od korzeni Cabarey Grey.



Czas pokaże, jak potoczą się losy obu zespołów. Oczywiście szkoda, że doszło do takiej sytuacji, ale i tak jest to o wiele lepsze rozwiązanie niż definitywnie zakończenie działalności. Sympatycy zimnych dźwięków mogą jedynie na tym skorzystać. Warto nadstawiać ucha i śledzić poczynania jednych i drugich.

sobota, 9 marca 2013

Taniec z diabłem

Czort niemal od zawsze szedł w parze z muzyką. Czasem nawet brew własnej woli, gdy dla byle uwagi co poniektórzy twórcy za wszelką cenę starali się znaleźć dla niego miejsce w komponowanych utworach. I to nawet w sytuacji, gdy takiego w nich po prostu nie było. Prędzej czy później jednak pozory, fałsz i pretensjonalność ustępowały prawdzie. Z drugiej strony wcale nie oznacza to, że spośród tysięcy płyt nie można znaleźć takich, gdzie muzyka jest tak zła i zarazem tak autentyczna, że mógł stać za nią ktoś więcej niż tylko człowiek. Jednak tego typu wydawnictwa należy wybierać mądrze. Zawarte na nich dźwięki są niezwykle sugestywne i na bardzo długo pozostają w umyśle słuchacza.

Fot. Arch. zespołu
Jedną z takich płyt jest "Necrocrafte", jedyny jak do tej pory regularny album amerykańskiego Hexentanz. Nagrana z myślą o nim muzyka to niezwykle realistyczna, momentami wręcz przerażająca, wizja średniowiecznego sabatu, pełnego obecności diabła, czarnej magii, rytuałów i ofiar. Jest ona niezwykle obrazowa przede wszystkim dzięki wykorzystaniu instrumentarium stosowanego w Wiekach Średnich, w tym, jak głoszą oficjalne informacje, także takiego, które wykonano z ludzkich kości.



Transowe rytmy wybijane przez bębny, szepty, chóry, diabolicznie recytacje, dzwony. Wydawałoby się, że te powszechnie znane i często stosowane zabiegi niewiele już mogą wnieść do muzyki i mają małą szansę wpłynięcia na wyobraźnię słuchacza. A jednak. Twórcy połączyli je w taki sposób, że powstały dzięki temu nastrój grozy i poczucie wszechobecności zła robi wręcz piorunujące wrażenie. Co więcej, to zastosowanie, wydawałoby się, archaicznego instrumentarium bije na głowę setki tego typu współczesnych pomysłów. Wiele mniej bądź bardziej podobnych płyt sprawia wrażenie, że coś  złego co najwyżej dzieje się gdzieś w oddali. W tym przypadku jest inaczej. Słuchacz zostaje postawiony niemalże w roli naocznego świadka sabatu w możliwie najbardziej realistycznej i tym samym może nawet naturalistycznej formie. To, co zobaczy lub usłyszy, zależy już tylko od niego. Nie ma znaczenia, co to będzie. Może być jednak pewien, że przez wiele nocy tego nie zapomni.

Okładka wznowienia "Necrocrafte", Agonia Records 2011
To nie jest płyta dla każdego. Jeśli jednak zdecydujecie się po nią sięgnąć, to tylko w sytuacji bycia absolutnie świadomym tego, na co się porywacie. Tu nie ma miejsca na żarty, weekendowy satanizm, przelotną fascynację okultyzmem, czy jakikolwiek kaprys. "Necrocrafte" skomponowali ludzie, którzy są ściśle zaangażowani we współczesny nurt lucyferianizmu. Nie trzeba się z nimi zgadzać, ale tą płytą w pełni zasłużyli na szacunek i poważne podejście ze strony słuchacza. Zatem warto zastanowić się dwa razy. Jedyny jak dotąd regularny album Hexentanz ukazał się w dziewięć lat temu za sprawą The Fossil Dungeon. Od 2011 r. album ponownie jest dostępny. Jego reedycji podjęła się rodzima Agonia Records.

środa, 6 marca 2013

Zeschnięta róża znów zakwitnie

Szumne zapowiedzi mają do to do siebie, że niestety nie zawsze znajdują potwierdzenie w rzeczywistości. Pech zazwyczaj chce, że dotyczą one ważnych i długo wyczekiwanych wydawnictw. Kiedy już myślimy, że niebawem będziemy mogli włożyć daną płytę do odtwarzacza, okazuje się, że jeszcze przez długi czas nie będzie to możliwe. Tak było m.in. z zapowiedzianą dwa lata temu przez Pagan Records kompaktową reedycją jedynej taśmy pozostałej po trójmiejskiej Łzie Zeschniętej Róży. "Majestat Mgieł Nocnych" nie ukazał się do dziś. Na szczęście ma to się zmienić nadchodzącej wiosny.

Łza Zeschniętej Róży w 1997 r.  /  Fot. Arch. zespołu
To jeden z kilku rodzimych zespołów, którego nagrania mimo upływu wielu lat wciąż cieszą się uznaniem sympatyków szeroko rozumianego black metalu, a zwłaszcza jego pogańskiej odmiany. Łza Zeschniętej Róży zazwyczaj jest wymienia m.in. obok Sacrilegium czy Thy Worshiper jako jeden z ciekawszych przedstawicieli gatunku, których muzycy, podobnie jak ci z rzeczonych dwóch zespołów, zasłużyli na szacunek m.in. tekstami wykrzyczanymi w ojczystym języku, co w latach 90. wcale nie było zbyt często spotykane. Pierwsze wydanie "Majestatu Mgieł Nocnych" ukazało się 16 lat temu na taśmie magnetofonowej w nieznacznym nakładzie wypuszczonym przez Midgard Records. O tym wydawnictwie pamiętałoby niewielu, gdyby nie dobrodziejstwa globalnej sieci. Zawarta na nim muzyka i fakt digitalizowania jej przez fanów w domowych warunkach, a także idąca za tym jej powszechna dostępność, sprawiły, że coraz więcej osób zaczęło wyrażać pobożne życzenia doczekania się kompaktowej reedycji tego albumu. Chodziło również o możliwość posłuchania "Majestatu Mgieł Nocnych" w znacznie lepszej jakości, gdyż kopie nagrań krążących po internecie najwyraźniej powstały z przegrania mocno wysłużonego już egzemplarza kasety i momentami ich odbiór stawał się dość wymagający. Teraz można powiedzieć, że wspomniane głosy zostały wysłuchane. Wszystko wskazuje na to, że reedycja płyty ukaże się już niebawem i co ważne,  została bardzo starannie przygotowana.

Okładka reedycji "Majestatu Mgieł Nocnych"
Zmianie ma ulec wszystko. Począwszy na masteringu nagrań, a na poprawie szaty graficznej wydawnictwa skończywszy. Biorąc pod uwagę, że płyta ma ukazać się w formie digi packa rozkładanego w kształcie różo-krzyża, co z pewnością będzie miało wpływ na jej cenę, to trudno zaprzeczyć, że jej wznowienie o mocno kolekcjonerskich znamionach jest przeznaczone przede wszystkim dla osób, które naprawdę będą chciały go posiadać. Ale estetyka to nie wszystko. Ta płyta ma przyciągać uwagę nie tylko kolorami, ale i zawartymi na niej dźwiękami. Te zaś, spośród których jedno zrewitalizowane nagranie znajdziecie poniżej, to wściekłość, energia, nastrój i duch słowiańskiej przeszłości, który na szczęście nie przekroczył granic, za jakimi leży już pretensjonalność. Dzięki temu "Majestat Mgieł Nocnych" brzmi autentycznie i niewykluczone, że po jego wznowienie sięgną także ci, którzy nie wiedzą, bądź ze względu na wiek nie mogą pamiętać, o pierwszym wydaniu tej płyty. Co ciekawe, rzeczone wznowienie ukaże się w 20. rocznicę powstania zespołu, który, co warto przypomnieć, przez kilka lat działał pod nazwą Bathuel, i z którego to repertuaru pochodzi cześć nagrań umieszczonych na "Majestacie Mgieł Nocnych". Oficjalnie nie mówi się, że płyta zostanie wydana przez Pagan Records, ale skoro w jej kontekście pada nazwisko Tomasza Krajewskiego, a dwa lata temu rzeczona wytwórnia sama zapowiedziała wznowienie albumu, to trudno, by teraz było inaczej. Miejmy zatem nadzieję, że w tym przypadku naszą cierpliwość wystawiono na próbę po raz drugi i ostatni.

P.S. Płyta miała ukazać się w maju nakładem Sacrilege Records. Ostatecznie do tego nie doszło.

P.S. 2 Ostatecznie reedycja ukazała się pod koniec czerwca 2013 r. wspólnymi siłami rodzimych wydawnictw Eastside i Mort.

sobota, 2 marca 2013

Perwersja, zepsucie, zgorszenie

Zazwyczaj muzyki zaczynamy słuchać na poważnie około trzynastego lub czternastego roku życia. Wówczas łapczywie chłoniemy wiedzę i ciągle nam jej mało. Jest to o tyle ciekawy okres, że wówczas bezkarnie możemy cieszyć się niezwykłym przywilejem przebierania w wydawałoby się niewyczerpanych pokładach najciekawszych wydawniczych zbiorach klasyków danego gatunku. Każda płyta jest nowa, każda ciekawa i każdej wciąż nam mało. W tym właśnie czasie olbrzymi wpływ ma na nas nie tylko muzyka sama w sobie, ale i osoby, dzięki którym poznajemy kolejne zespoły i ich nagrania. Czasem to starsze rodzeństwo, czasem kolega ze szkoły lub podwórka, a czasem głos opowiadający o muzyce mocno wieczorową porą. Na mnie największy wpływ mieli ci ostatni. Do grona tych kilku osób niewątpliwie należał obłąkany, na swój niezwykle oryginalny sposób, Tomasz Ryłko, szerzej znany jako Ryłkołak. 


Był niezwykle barwną postacią rodzimego podziemia i krajowej radiofonii. Pamięta go niemal każdy, kto przygodę z muzyką ekstremalną zaczynał w latach 90. Tam gdzie pojawiał się Tomasz Ryłko, krok w krok podążały za nim perwersja, zgorszenie, zepsucie i nekrofilistyczno-fekalne poczucie humoru. Zaś na czele tego orszaku szedł sam diabeł. Nikomu innemu w Polsce nie udało się stworzyć czegoś podobnego. Ryłkołak brzmiał niezwykle autentyczne. Swoim wydawałoby się obłąkanym, oślizgłym wręcz, głosem recytował słynne bajajki, prezentując przy tym nierzadko kultowe już dziś wydawnictwa wpisane w black i death metal, grind core oraz wszelką szeroko rozumianą muzyczną ekstremę. Każdej audycji wyczekiwało z dużym napięciem, gdyż "Ryłkołak Horror Show", czy "Niecały Rock" były zupełnie nieprzewidywalnymi programami powstającymi w głowie na swój sposób szalenie kreatywnego człowieka. Po latach można wręcz odnieść wrażenie, że momentami muzyka schodziła na drugi plan, gdy w studiu zapalała się lampka sygnalizująca wejście na antenę, a do naszych uszu dobiegał wilgotny głos prowadzącego.



Mimo że Tomasz Ryłko sprawiał wrażenie szaleńca, potrafił niezwykle biegle posługiwać słowem mówionym, co udowadniał na falach Radia S,  RMF FM,  Rozgłośni Harcerskiej i Radia 94. Co ciekawe, z ostatniej z tych rozgłośni został usunięty w 2004 r. z powodu nacisków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która oskarżyła go o demoralizowanie nieletnich. Swoją gorszącą pomysłowość Ryłkołak przelewał również na papier, czego efektem była współpraca z "Tylko Rock" i "Morbid Noizz". Co ciekawe, kontrowersyjny publicysta i prezenter dał się również poznać jako wydawca. W 2002 r. z zamiłowania do rodzimej sceny powołał do życia Dywizję Kot, dzięki której na płytach kompaktowych ukazały się ważne i trudno dostępne nagrania m.in. Quo Vadis, Sparagmos, Geishy Goner, Antimagy i Damnable. Wytwórnia zakończyła działalność cztery lata później.

Płyta dołączona do magazynu "Morbid Noizz" 2/99 / Fot. bfd-666.pl.tl
Od 2004 r., licząc także przygodę z rozgłośniami internetowymi, mam przyjemność opowiadać Wam o muzyce. Czynię to w sposób diametralnie odmienny od Tomasza Ryłko. Nie wspominając już nawet o tym, jak prezentowane przeze mnie płyty mają się do tych, po które sięgał Ryłkołak. Nie zmienia to jednak faktu, że wbrew wszelkim pozorom jego audycje miały na mnie duży wpływ i pokazały mi, jak bardzo słowo mówione potrafi oddziaływać nie tylko na wyobraźnię słuchacza, ale i tego, który zasiada przy mikrofonie.   Wówczas przekonałem się, że jeśli dany prezenter nie jest autentyczny i szczery w tym co robi, można natychmiast to wyczuć. Nie trzeba daleko szukać. Wystarczy, że włączycie radio o niemal dowolnej porze, a przykłady znajdą się same. Kogoś takiego jak Tomasz Ryłko nigdy wcześniej nie było i najpewniej nigdy już nie będzie. Owszem, to banalne stwierdzenie, ale sądzę, że w tym przypadku prawdziwe. "Ryłkołak Horror Show" wyłącznie dla ludzi o mocnych sercach i dużym dystansie do rzeczywistości.