poniedziałek, 28 listopada 2016

Przygód klubowicza ciąg dalszy

Czasy, gdy mało kto wiedział, kim jest tajemniczy łodzianin tworzący pod pseudonimem K. już dawno minęły. Choć warto przypomnieć, że po ukazaniu się w 2012 r. genialnego wręcz "There's A Devil Waiting Outside Your Door" wiele osób, w tym również ja, koniecznie chciało dowiedzieć się czegoś więcej, niż wynikało to z informacji dołączonych do płyty. A te w zasadzie ograniczały się do jednego zdania, głoszącego, że nagrania na debiut powstawały w latach 2007-2011. Tajemnica zrobiła swoje, a znakomicie zamknięte w nagraniach dekadencja i klimat noir zasłużenie zbierały w zasadzie niemal wyłącznie pozytywne recenzje. A co teraz? Jakub Adamiak, o którym tu mowa, chyba zatęsknił za duchem debiutu. Tak w każdym razie sugerują trzy nowe nagrania zebrane pod tytułem "Die Wölfe kommen züruck", jakie wraz z "Nightclubbing" Monopium, o którym będzie mowa przy innej okazji, składają się na split inspirowany krautrockiem.

K.  /   Fot. zoharum.com
Po dwóch ambientowych i nieco dusznych albumach oraz jednym żwawszym eksperymencie, K. przypomina o sobie w możliwie najlepszym stylu. Ale bynajmniej nie ma tu mowy o byle kopii z czasów diabła czyhającego na progu. Można powiedzieć, że umowny bohater-klubowicz z "There's A Devil Waiting Outside Your Door" zmienił lokal. Wyszedł z zadymionej knajpy, po której rozchodziły się ponure, dekadenckie i okołojazzowe dźwięki, a na barze polewał uśmiechnięty od ucha do ucha Rogaty. Ale czy zaszedł daleko? Niekoniecznie. Można powiedzieć, że nasz klubowicz zajrzał kilkadziesiąt metrów dalej do innego przybytku, zamówił coś i odpłynął przy bardziej analogowej i nie tak zadymionej muzyce.


Nie wiedział jednak, że tutaj za barem również stoi Rogaty. Mimo że wygląda nieco niepozornie i nie aż tak lubuje się w klimacie noir jak jego kolega po fachu, to jednak ta diabelska dźwiękowa korespondencja jest dość dobrze słyszalna. Do naszych uszu trafia żwawsza i bardziej przestrzenna muzyka, choć miejscami  trzeba dać jej nieco czasu na rozpędzenie się. Za przykład niech posłuży powyższe "Steppenwolf", które tak naprawdę zaczyna się w czwartej minucie. Ale warto wykazać nieco cierpliwości, bo tymi trzema premierowymi nagraniami Jakub Adamiak udanie wymknął się z dusznej, ambientowej szuflady, w której znacznie łatwiej ukryć kompozytorskie braki. A tutaj jest konkret, w dodatku nieszablonowy, i być może zarazem kierunek, w którym w przyszłości podąży K. A ile tego wspomnianego krautrocka w krautrocku? Pół żartem można powiedzieć, że najwięcej chyba w tytule. Nie myślcie o nim, słuchając tej płyty. To później przyjdzie samo. Najpierw po prostu ją włączcie i spójrzcie na tytuł "Die Wölfe kommen züruck", który również nie pozostaje bez znaczenia. Warto.

niedziela, 20 listopada 2016

Koniec wyczekiwania

Marketing, w tym przypadku muzyczny, rządzi się swoimi prawami i na okładce debiutu ARRM widnie informacja dumnie głosząca, że to "nowy projekt członków post-blackmetalowego" Thaw. Wiadomo, płytę jakoś sprzedać trzeba. Jednak co bardziej świadomi doskonale wiedzą, że pierwsze nagrania sosnowiczan trafiały do sieci już dobre pięć lat temu, gdy Thaw było jeszcze na etapie demówek, zaś w Melodiach ARRM debiutowało już w 2012 r. Ekipa Instant Classic robi jednak wiele dobrego, więc znacznie ważniejszy od mojego czepialstwa jest fakt, że fani ARRM w końcu doczekali fizycznego nośnika z muzyką swoich ulubieńców. Czekali długo, ale było warto.

ARRM  /  Fot. www.facebook.com/ARRMambient
Muzycy nagrali to, czego co prawda można było się po nich spodziewać, ale jedną płytą znakomicie zamknęli dotychczasowe lata mniej bądź bardziej aktywnej działalności. Raczej z naciskiem ma mniej, choć przecież w tym czasie można było oglądać ich w innych zespołach. Szczególnie Artura Rumińskiego na koncertach rzeczonego Thaw czy Furii. W efekcie w nasze ręce trafiło ponad 50 minut znakomitej muzyki o mocno improwizowanych korzeniach. Kosmos, pustynia, palące słońce, szamańskie rytuały oraz oniryczny i niepokojący nastrój kina noir - to wszystko tu jest, wygenerowane dzięki sekcji rytmicznej, klawiszom i przede wszystkim gitarze. Ta muzyka pozwala oderwać się od rzeczywistości i całkowicie, choć na chwilę, przed nią uciec. Jeśli damy się ponieść, odpłyniemy tak bardzo, że mentalnie nie pozostanie po nas nawet ślad. Trzeba tylko chcieć. 


Druga strona medalu, by nie powiedzieć płyty zatytułowanej po prostu "ARRM", to jej wymagania względem słuchacza. Na ten album trzeba mieć czas. A fakt, że cztery na pięć utworów liczą sobie ponad 10 minut, już powinien być pewną podpowiedzią. Można położyć się na łóżku w stanie pełnej lub ograniczonej świadomości i zwyczajnie słuchać tej muzyki. Można też włączyć ją sobie jako znakomite uzupełnienie tła i zabicie ciszy w mieszkaniu lub pokoju. Nie sądzę, by w tym drugim przypadku było to ujmą dla muzyków. "ARRM" doskonale wypełnia puste przestrzenie, burząc ograniczające je mury. A to zaś wzięło się nie tylko z rozciągniętej struktury utworów, ale i bardzo dobrej produkcji. Gdyby puścić ten album komuś na Zachodzie, pewnie od razu powiedziałby, że twórcy garściami czerpią z dorobku Earth czy Barn Owl i nie ma tu przesadnie wiele oryginalności. Owszem, będzie miał nieco racji, ale chwilę później musiałby też przyznać, że to po protu dobrze brzmi. Bo brzmi.


Przyjemnie wiedzieć, że zespół, który odkryło się dawno temu i któremu kibicowało się przez te wszystkie lata w końcu uraczył nas porządnie wydanym, regularnym debiutem, a nie jedynie kolejną pojedynczą kompozycją wpuszczoną w sieć. "ARRM" to 50 minut wymagającej, ale i bardzo wdzięcznej muzyki, po którą warto sięgnąć, szczególnie o tej porze roku. Obyśmy tylko nie musieli tak długo czekać na kolejną płytę, bo ta zdecydowanie powinna się kiedyś ukazać. 

niedziela, 13 listopada 2016

Siłą rzeczy jest inaczej

Wydany trzy lata temu "Absence" otworzył przed muzykami wiele zamkniętych do tej pory drzwi i umysłów. Porzucenie postmetalowych schematów w najbardziej odpowiednim momencie działalności okazało się strzałem w dziesiątkę. Zespół w zasadzie przykuł uwagę wszystkich. Potem przyszedł czas na równie znakomitą koncertową "Live at Radio Gdańsk" i nieoczekiwane odejście Piotra Zwolińskiego. A co teraz? Nowa płyta z nowym wokalistą oraz dość mocno rozbudzone ciekawość i oczekiwania. 

Blindead  /  Fot. facebook.com/blindeadofficial 
"Ascesion" to nie powtórka z "Absence". Nie ma w sobie aż takiej dźwiękowej plastyczności i ciepła, co jedni uznają za jej zaletę, inni za wadę. Po prostu jest inaczej, choć w ramach wytyczonych przez muzyków na poprzedniej płycie. Nieco częściej słyszymy tym razem ciężar gitar. Przyczyn decyzji było z pewnością kilka. W końcu gdyby gdańszczanie chcieli kontynuować nastrój "Absence", Piotr Pieza siłą rzeczy musiałby śpiewać jak jego poprzednik, a to zdecydowanie nie byłby dobry pomysł. Co więc okazało się dobrym pomysłem? Wyważenie proporcji. Jedna trzecia płyty to przypominający o przeszłości rzeczony ciężar, pozostałą jej część stanowi próba przesunięcia dotychczasowych horyzontów znanego już nastroju, co w wielu miejscach się udaje. To właśnie między innymi dzięki temu "Ascesion" ma do zaoferowania coś nowego.


Z drugiej strony do tego albumu trzeba jednak nieco się przyzwyczaić. Nie jest aż tak przystępny, w tym dobrym znaczeniu tego słowa, jak jego poprzednik. Inna sprawa, że głos Piotra Piezy to znacząca różnica. Obiektywnie rzecz ujmując, potrafi zaśpiewać, ale w tym przypadku każdy sam powinien ocenić, czy barwa jego głosu przypadnie mu do gustu. W każdym razie mogę zapewnić, że na koncercie podczas tegorocznego Castle Party wszystko było jak należy. Na płycie zaś wcale nie jest gorzej. Ten anonimowy do tej pory dla większości z nas wokalista wydaje się całkiem trafnym wyborem zespołu. 


Warto sięgnąć po tę płytę, przynajmniej z czystej ciekawości. Pod względem artystycznym "Ascesion" stoi na wysokim poziomie i może nie wytycza przesadnie nowego kierunku dla zespołu, ale z pewnością potwierdza jego zasłużoną pozycję. Posłuchajcie tego krążka, porównajcie z poprzednikiem i sami wyciągnijcie wnioski. Ja zaś ze swojej strony jak najbardziej zachęcam do dania mu szansy.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Muzyka listopada

Splity zazwyczaj pozostawały domeną sceny niezależnej. Trzeba było sobie pomagać, dzieląc się kosztami wydawnictwa, a fizyczny nośnik to przecież jak słowo drukowane. Zawsze potrafił otworzyć wiele z zamkniętych wcześniej drzwi. Mimo że czasy się zmieniły, to jego charakter pozostawał bez zmian, choć obecnie coraz rzadziej trafiamy na takie krążki. W zasadzie im bliżej powierzchni, tym o nie trudniej, dlatego pewną niespodzianką było dla mnie ukazania się płyty "Listopad", zawierającej po jednym premierowym nagraniu legnickiego This Cold oraz bytomskiego Beuthen. To ciekawe zestawienie, bo obie grupy stylistycznie łączy niewiele. Najbliżej im do siebie ze względu na geografię. Choć kto wie, być może właśnie w tym tkwił cały pomysł.

Okładka splitu This Cold i Beuthen
Nowa kompozycja This Cold, czyli Paradoxes", to zimny kierunek, do którego muzycy zdążyli nas przyzwyczaić. Choć ostatnimi czasy chętnie też eksperymentowali z akustycznym graniem, czego efektem będzie zapowiadana również na listopad epka "Hollow Acoustic", zawierająca nowe opracowania nagrań z płyty "Hollow". A co z tymi "Paradoksami"? Muzycznie nie ma żadnego. Proste, bezpretensjonalne, zimne i wpadające w ucho granie. Legniczanom wyszedł całkiem przyjemny, w zasadzie radiowy-piosenkowy singiel. Trwa krócej niż cztery minuty i wpada w ucho. Ciekaw jestem, czy to podtrzymanie zimnego kierunku This Cold. W końcu równolegle muzycy rozwijają akustyczny pomysł na zespół. Czas pokaże.

This Cold  /  Fot. W. Kwaśniewski


Jeśli zaś idzie o Beuthen, to "Zjawa" dowodzi postawienia przez grupę wyraźnego kroku na przód. Co prawda debiutancka epka "Przewartościowanie" miała w sobie bardzo wiele ważnej treści, ale momentami forma jej przekazania zostawała w tyle za ciekawym pomysłem poświęconym historii Bytomia. Teraz jest lepiej. Panowie wydają się być o wiele pewniejsi siebie. Muzyka jest bogatsza, bardziej złożona i zdecydowanie przybliża ich do wypracowania w pełni własnego stylu. Na więcej będziemy musieli jednak poczekać. Wszelkie odpowiedzi przyniesie pierwsza regularna płyta. Oby w przyszłym roku.

Beuthen  /  Fot. facebook.com/beuthen.official


"Listopad" to czysto promocyjna płyta i tak należy ją traktować. Trudno teraz powiedzieć, na ile zawarta na niej muzyka jest zapowiedzią tego, co legniczanie i bytomianie sprezentują nam w przyszłości. Niemniej warto odnotować te pozycję. Jednym wyszedł przyzwoity radiowy singiel, drugim nagranie pozostawiające w tyle pierwsze opublikowane pomysły. W obu przypadkach jest ciekawie. Czekamy zatem na więcej.