niedziela, 27 września 2020

Z dziennika basisty

Stanisław Lem miał "Dzienniki gwiazdowe", Nikki Sixx "Dzienniki heroinowe", a Piotr Pawłowski od niedawna ma "Dzienniki basowe". A kto to w ogóle jest Piotr Pawłowski? - zapyta pewnie dzisiejsza młodzież. To sympatyczny pan z branży HR, którego zazwyczaj można spotkać w garniturze. Zresztą nie tylko w pracy. Na scenie czasem również, o ile basista Made in Poland czy The Shipyard nie będzie miał akurat czasu na wskoczenie w cywilne ciuchy. A czasem to się zdarza. Ale hola, hola. Nie spodziewajcie się po jego debiutanckiej książce biografii "sensacji z Galicji", jak kiedyś pisano o Made in Poland, bądź nieprawdopodobnych historii o ocalaniu przed upadkiem pobliskich względem studia lokalnych sklepów monopolowych lub demolowania pokoi hotelowych. Nic z tych rzeczy. Od tego drugiego i trzeciego mamy zresztą już w kraju legendarnych specjalistów. Zatem o czym w ogóle są "Dzienniki basowe" i czy warto w ogóle po nie sięgać?
 
Fot. Kamil Mrozkowiak
 
Nie znajdziecie tu sensacji i ekscesów rodem z "Brudu", biografii, Mötley Crüe. Znajdziecie za to bezmiar anegdot, historii i wspomnień. Czasem absurdalnych, czasem zabawnych, czasem wręcz dobijających. Trochę z sali prób, sceny i garderoby, trochę z branży HR oraz nieco z czasów dzikiego nadwiślańskiego kapitalizmu lat 90. Żeby jednak garściami czerpać z tej skarbnicy wiedzy, warto wiedzieć co nieco o polskiej muzyce ostatnich 40 lat. Kto z kim grał, kto kiedy i co nagrywał lub wydał. To pozwoli kojarzyć fakty i wyłuskiwać mnogość informacji ukrytych między wierszami. Ta książka jest jednym wielkim puszczeniem równie wielkiego oka w kierunku, a jakże, wielce inteligentnego czytelnika. Bez tej wiedzy będziecie jedynie uśmiechać się, czytając po prostu dobrze i inteligentnie przedstawione historie, których uczestnikiem był Piotr Pawłowski. Ale możecie znaleźć tu o wiele więcej. Wystarczy przypomnieć sobie nieco głośnych zdarzeń i przede wszystkim kojarzyć fakty. Do czego też gorąco Was namawiam.
 
 Rozmowa z Piotrem przy okazji ukazania się płyty "Kult" Made in Poland
 
Ale treść to nie wszystko. Równie istotna, co charakterystyczna, jest tutaj formuła opowieści. To całkiem sprawne zaadoptowanie facebookowego walla, de facto bloga, na potrzeby książki. Sytuacja nieprzesadnie rzadka, ale w praktyce kończąca się różnie. Tutaj akurat wszystko się udało. Każda historia to maksymalnie kilka stron spójnego tekstu. Dlatego całość doskonale sprawdza się w komunikacji lub na krótko przed snem. Jedna, dwie historie i wysiadka lub objęcia Morfeusza. Co kto woli. 

Tymczasem w drugiej klasie PKP... Fot. Kamil Mrozkowiak

Piotr Pawłoski to autentyczny "Pan dyrektor" w garniturze, jak z żurnala. Przy czym jest doskonale wykształconym i oczytanym gościem, biegle posługującym się językami obcymi. I trudno tego nie szanować. Ale najbardziej szanuję go za pokazany w "Dziennikach basowych" dystans do siebie i rzeczywistości oraz bardzo przyjemny dla oka, nieco "pythonowski", inteligentny pisarski warsztat. Podoba mi się również to, że ten facet dobrze wie, co to deficytowy koncert za umowną kratę browaru, jak i pełne napięcia korporacyjne zebrania, gdzie liczą się wyłącznie excele, a firmowy dywan znaczy czasem więcej niż etatowy pracownik. I być może właśnie dzięki temu dualizmowi, połączonemu z spostrzegawczością i doskonałą pamięcią, tę książkę czyta się tak dobrze. Choć na koniec uczciwie trzeba przyznać, że nie jest to pozycja dla każdego. Statystyczny wyborca "dobrej zmiany" nigdy nie powinien po nią sięgać. No chyba, że chce dowiedzieć się, dlaczego. W każdym razie niech potem nie mówi, że nie ostrzegałem.

wtorek, 28 lipca 2020

15 lat Melodii Mgieł Nocnych

15 lat to dużo w życiu człowieka. Tym bardziej, jeśli jeszcze do nie tak dawna ganiało się z indeksem po wydziałowych korytarzach. Chociaż zaraz, te piesze wycieczki i maratony zakończyłem z kolei niespełna... No właśnie. Wieki temu. A teraz? Praca, liczne prywatne i świadome zobowiązania  uniemożliwiające przywrócenie tej witryny do świata żywych i zarazem ostatnia prosta do kryzysu wieku średniego. Ale nie wszystko jeszcze stracone. Przynajmniej nie do momentu, w którym Melodie Mgieł Nocnych wciąż będą miały swoje miejsce w ramówce Radia Kampus. Tak jak mają od 6 czerwca 2005 r.


Na 36 minut przed rozpoczęciem Melodii / Fot. RG

Im mam mniej czasu na przygotowywanie kolejnych programów, im bardziej zastanawiam się, czy może jednak nie ustąpić pola młodszym, tym otrzymuję od Was więcej listów, w studiu również telefonów, a zespoły, agencje promocyjne i wytwórnie przesyłają więcej płyt i linków do cyfrowych wydań premierowych albumów. Stałem się niejako zakładnikiem tej audycji. Ponad 700 zarwanych nocy z poniedziałku na wtorek, niemal 300 odsłuchów ostatnich Melodii co tydzień przygotowywanych do emisji i publikowanych przed nadejściem kolejnej wizyty w radiu. Dużo tego i czasem brakuje sił, co niestety, rzadko, bo rzadko, ale jednak, słychać na antenie. Ale mimo wszystko znajduję na to czas i energię, bo wiem, że jest to dla Was ważne. Tego trudno nie docenić i za to Wam dziękuję.  





Dlatego mocno zmęczony minionymi 15 latami szalenie intensywnej pracy, ale i pełen bezcennej satysfakcji, przeklejam tutaj opublikowany niemal dwa miesiące temu odsłuch audycji uświetniającej 15 lat naszych poniedziałkowych spotkań na 97,1 FM w warszawskim Radiu Kampus. By Wam podziękować, by pozostał ślad na tej stronie i by w końcu przypomnieć niektórym, że wbrew pozorom Melodie mają się bardzo dobrze. Do usłyszenia w najbliższy poniedziałek o północy.

P.S.

Działy odsłuchów archiwalnych audycji i playlist są aktualizowane regularnie, raz w tygodniu.

niedziela, 8 marca 2020

Dwie twarze Williama

Jeśli muzyk gra tylko jeden rodzaj muzyki i tylko jednego gatunku muzyki słucha, nie będzie się rozwijał. Dlatego Mauser za czasów gry w Vader, ku zdziwieniu zakutych w skórę i żelazo ortodoksów, mówił o elektronice, a z żoną grywał (ekhem...) "gothic metal" pod szyldem UnSun. Z kolei Tilo Wolf  uwielbia muzykę klasyczną, a poza Lacrimosą czasem skrobnie coś do na potrzeby projektu electro pod nazwą Snakeskin. Proste. Podobnie jest z Williamem Maybeline'em z Lebanon Hanover
 
Qual, 28.02, klub Pogłos, Warszawa. Fot. Kamil Mrozkowiak
Pamiętacie "Qual", nagranie otwierające "Fetish", długogrający debiut Xmal Deutschland? Jeśli tak, to znakomicie. Jeśli nie, nadróbcie zaległości. Chociaż paradoksalnie nazwa solowego projektu Williama i tytuł klasyka z Anją Huwe na wokalu łączy tylko to słowo. No może jeszcze niska temperatura dźwięków, gdyż stylistycznie to różne światy. Gdy William żył na walizkach, intensywnie koncertując z Lebanonem, odczuł potrzebę stworzenia czegoś własnego. Jak wspominał w jednym z wywiadów, to właśnie podczas przemieszania się między klubami i lotniskami zaczęły przychodzić mu do głowy pomysły na solowy projekt. Gdy znalazł kilka tygodni wolnego czasu, zaszył się w rodzinnym Sunderlandzie i wziął się za pisanie już w pełni solowej muzyki. Tak właśnie nieco ponad sześć lat temu powstał Qual. 


Nie jestem zaskoczony, że wiele osób zaczęło nudzić się na ostatnich koncertach Lebanonu. Są bardziej statyczne niż kiedyś i mniej w nich siły. Dlatego w takiej sytuacji zawsze zachęcam do nadstawienia ucha na to, co William przygotowuje we własnych czterech ścianach. Owszem, zimny nastrój i dość posępna atmosfera towarzyszące Qual wcale nie są odległe od dobrze nam znanych krążków Lebanon Hanover, ale mimo wszystko w tej muzyce, paradoksalnie, słuchać zdecydowanie więcej życia i energii. Szczególnie na koncertach, z których jeden odbył się niedawno w warszawskim Pogłosie. W zasadzie Qual powoli staje się niszową, niezależną alternatywą dla coraz bardziej piosenkowego i odnoszącego, jak na tę scenę, komercyjny sukces Lebanonu.  


Stylistyka Qual nie jest jednoznaczna. I to się ceni. Czasem trafią się spokojniejsze utwory faktycznie nawiązujące do Lebanonu, ale po te na koncertach William nie sięga. W czasie występu skupia się na energii, nieustannie skacząc lub chodząc po scenie niczym zwierzę w klatce. Muzycznie Anglik balansuje gdzieś pomiędzy energetycznym minimalem, electro, nawet techno, EMB i industrialem. Skinny Puppy będzie tutaj jak najbardziej właściwym skojarzeniem. Można odwieść wrażenie, że z każdym kolejnym wydawnictwem Qual nieco się radykalizuje. Jest ostrzejszy i bardziej bezkompromisowy. Dlatego, by mieć pełne spektrum solowych zabaw z muzyką Williama Maybeline'a, warto nadstawić uszu na wszystko, co nagrał. Ale spokojnie nie ma tego przesadnie dużo - dwa regularne krążki oraz kilka epek i singli. Słowem, jeśli nie chcecie uciekać przesadnie daleko od Lebanon Hanover, sięgnijcie po debiutancki "Sable". Jeśli zaś najdzie Was ochota na coś o wiele bardziej bezkompromisowego, ukazującego zupełnie inne oblicze Williama, bezapelacyjnie wybierzcie "The Ultimate Climax".


Jeśli ktoś z Was był 28 lutego w warszawskim Pogłosie, dobrze wie, że były to mądrze wydane pieniądze i poświęcony czas. Nawet jeśli ktoś z obecnych postanowi pozostać jednak przy Lebanon Hanover, to, choćby nawet chciał, nie będzie mógł zaprzeczyć, że koncert był znakomity. Pełen energii, scenicznego szaleństwa, autentyczności i wielkiego kontrastu względem spokoju, jaki wręcz emanuje od Williama poza sceną. Melodie szczerze polecają Qual wszystkim lekko przemęczonym już  Lebanonem i poszukujących nowych dźwięków, przy których mogliby śmiało wejść na parkiet na dobrym after party.

niedziela, 19 stycznia 2020

Pełnia w Lublinie

Bardzo żałuję, że w ubiegłym roku nie udało mi się zobaczyć ich w warszawskim Pogłosie, ale z drugiej strony debiut owej lubelskiej młodzieży był na tyle intrygujący, że ponowne wystosowanie zaproszenia pozostawało jedynie kwestią czasu. I tak też się stało. 14 lutego Moonlight Meadow, o którym tutaj mowa, w towarzyskie Marty Rayi (eks Monowelt) zagra w stołecznym CH25. To dobra okazja, by poświęcić panom kilka linijek tekstu.


Nie co dzień brazylijska wytwórnia wypuszcza na kompakcie debiut nikomu nieznanej grupy z Lublina. Owszem, to nie jest początek lat 90. i żadna z tego sensacja, ale trzeba przyznać, że sam fakt budzi ciekawość. Obudził także moją, dlatego posłuchałem krążka "Moonlight Meadow" i ubiegłej jesieni zaprezentowałem jego fragmenty w Melodiach. Wnioski? Cztery lata wspólnych prób wystarczyły, by rozbudzić nasze nadzieje. Nadzieje na niewstydzenie się po włożeniu do odtwarzacza płyty "polskiego zespołu grającego rock gotycki". Jasne, to i dużo i mało, ale wystarczy, by uczciwie, z zaciekawieniem i bez bólu głowy wysłuchać wszystkich nagrań.



Żeby była jasność. Tu nie ma żadnego zaskoczenia, objawienia, czy sensacji. Nic z tych rzeczy. Panowie grają w otwarte karty, a inspiracji nie trzeba nawet wymieniać. I tak każdy rozpozna je w mig. Największą zaletą są tutaj pomysł, spójność, rodzący się własny styl i klimat. Lublinianom udało się stworzyć prostą muzykę, ale za to muzykę pełną nastroju i przyjemne dla ucha, siłą rzeczy, mocno osadzoną w latach 80. 


Produkcja jest przeciętna, braków warsztatowych niemało, powtarzania i rozwijania kilku opanowanych rozwiązań dość dużo, ale w ogólnym rozrachunku wrażenie jest dobre i ma pełne prawo budzić życzliwość fana 4AD i okolic. Słuchać tu potencjał na coś o wiele lepszego i ciekawszego, ale na to musi przyjść również czas, nomen omen, wespół z uporem i żelazną konsekwencją bardzo młodych jeszcze muzyków. Zaczekajmy. Za sprawą takiego debiutu Moonlight Meadow zasłużyło, by uczciwie dać mu szansę.