niedziela, 30 kwietnia 2017

Kwestia mordu i płyty

Ich zwolennicy powiedzą, że nagrali  zdecydowanie najciekawszy album w całej dyskografii. Złośliwy zaś orzekną, że być może to nawet prawda, ale efekt końcowy sprowadza się co najwyżej do dobrego wykonania pomysłów wyjętych z bieżących trendów. Komu przyznać rację? Nikomu. Każdy i tak będzie obstawiał przy swoim. Pewne natomiast jest, że nowy album Mord’A’Stigmata to faktycznie kawałek bardzo dobrze zagranej i wyprodukowanej muzyki. A ile zaś w tej stylistycznej zmianie koniunktury, a ile naturalnej ewolucji, to już wiedzą sami zainteresowani. My możemy jedynie domyślać się, choć niewątpliwie pogratulować trzeba. Płyta "Hope" faktycznie daje nadzieję i nam, i muzykom.


Mord'A'Stigmata, fot. facebook.com/pg/mordastigmata
Nieco przekornie można powiedzieć, że panowie z Bochni w końcu przestali hałasować i zaczęli grać. Nareszcie wyciągnęli na pierwszy plan to, co w ich muzyce było słychać od dawna, ale co zazwyczaj ginęło za bardziej standardowym, jak na obecne czasy, blackmetalowym graniem. Jest o wiele ciekawiej, przystępniej i bez gatunkowego betonu. Komercja? To wyjaśniliśmy sobie wcześniej. Idźmy dalej. Obecna Mord’A’Stigmata nie śpieszy się już, by uradować diabła. Dominują dość nastrojowe średnie tempa, w których ciężar dodaje muzyce majestatu. Ten ostatni podkreślają również mocno ekspresyjne wokale. Co ważne,  nie ma ich więcej niż powinno. Utwory są długie, od 8 do 12 minut, więc dobrze również móc posłuchać samej muzyki. A jest czego słuchać, i to nie tylko dobrych riffów. Bębny wcale nie pozostają dłużne gitarom.



Za sprawą "Hope" Mord’A’Stigmata raczej nie zamorduje słuchaczy, ale z pewnością przyciągnie uwagę o wielu więcej osób niż do tej pory. Ten album to olbrzymi skok jakościowy. To również muzyka o niemałym potencjalne koncertowym, co było doskonale widać po reakcjach publiczności na tegorocznej Metalmanii. Muzycy w pełni wykorzystali skromne możliwości oferowane przez małą scenę. A gdzie ta tytułowana nadzieja? W ich sprawnych rękach oraz przytomnych kompozytorskich głowach. Jest potencjał na jeszcze więcej. Nie tylko w skali samego zespołu, ale i całej sceny.

czwartek, 20 kwietnia 2017

Czas i wolna głowa

Na rodzimej scenie dzieje się dużo ciekawych rzeczy. I to na tyle dużo, że każdy mający nieco oleju w głowie i szeroko otwarte oczy może mieć wręcz problem z wybraniem się na wszystkie interesujące go koncerty i nabyciem każdej intrygującej go płyty. Dotyczy to w zasadzie wszystkich gatunków oraz szuflad. Dowód? Bardzo proszę, i to pierwszy z brzegu. Wystarczy wymienić chociażby poniższy split ARRM i Lonker See. Swoje znaczenie niech ma także dość późna w kontekście lutowej premiery data powstania tego tekstu. Po prostu wcześniej trzeba było poświęcić nieco uwagi innym ciekawym krajowym twórcom. To źle? Bynajmniej. Cieszmy się z tego.

Okładka splitu ARRM i Lonker See

Krakowskie Instant Classic raz jeszcze wykonało kawał dobrej roboty. Zestawienie trójmiejskich eksperymentatorów i sosnowieckich podróżników przemierzających kosmiczną pustynię to strzał w dziesiątkę. A co więcej, wydawca podszedł do tematu w sposób relatywnie rzadko spotykany w przypadku takich wydawnictw. Muzycy ARRM przygotowali aż 20-minutowe nagranie, zaś tworzący Lonker Sea zgotowali niemal równie długą dźwiękową psychodelę, więc wszystko zmieściłoby się na jedne płycie. Jest jednak inaczej. Możemy cieszyć oczy elegancko wydaną repliką podwójnego winylowego gatefoldu. Wydawca nie oszczędzał i za to należy mu się uchylenie kapelusza. 



No dobrze, ale co tak naprawdę zawiera to ładne wydanie? To, do czego już przyzwyczaiło nas ARRM i dźwięki, za sprawą których nie tak dawno dało się poznać Lonker Sea. Nie ma więc zaskoczenia, ale nie o to tutaj chodziło. Ten split to kawałek świetnej, nieskrępowanej czasowymi ograniczeniami muzyki, pełnej przy tym improwizacji i przestrzeni. Miejscami to wręcz mentalny bilet na drugą stronę. A że wykonawców jest dwóch, możemy wybierać. ARRM w swoim stylu proponuje przemierzenie spalonej słońcem pustyni, natomiast Lonker Sea to już trip w oparach wszelkich zabronionych przez polskie prawo substancji. Jednak niezależenie od dokonanego wyboru, na każdą z tych podróży trzeba przygotować się w ten sam sposób. Konieczna jest wolna głowa i czas. Bez tego słuchanie choćby fragmentu tej muzyki, nie mówiąc już o obu nagraniach, po prostu mija się z celem. Te de facto dwa krążki wiele oferują, ale i wiele wymagają.



Zapomnijcie o analizowaniu tej muzyki, o zastanawianiu się, co w niej wykorzystano i do jakich szuflad i dyskografii sięgnęli twórcy. Po prostu jej posłuchajcie i pozwólcie sobie odpłynąć. Tylko tyle i aż tyle. Nie będziecie żałować.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Bilet na Metalmanię za pocztówkę

Dzięki uprzejmości organizatora powracającej do świata żywych Metalmanii mam dla Was podwójne zaproszenie na festiwal, który odbędzie się 22 kwietnia w katowickim Spodku. Konkurs przeprowadzimy jednak po staremu, przypominając sobie czasy, gdy trzeba było nieco bardziej się wysilić, niż chwycić za telefon, który dziś i tak już jest odpowiednikiem komputera, aparatu i diabeł jeszcze wie czego.


Wystarczy wysłać kartkę pocztową na adres:

Akademickie Radio Kampus (Melodie Mgieł Nocnych)
ul. Bednarska 2/4
00-310 Warszawa

W miejscu na treść podajcie imię i nazwisko, numer telefonu oraz jednozdaniową odpowiedź na pytanie:

Dlaczego chcę pojechać na tegoroczną Metalmanię?

Rozwiązanie konkursu w nocy z 17 na 18 kwietniach w Melodiach.

Program festiwalu:

Główna Scena

11.30 - Animations
12.30 - Tygers of Pan Tang
13.30 - Sinister
14.40 - Arcturus
15.50 - Entombed A.D.
17.00 - Vader
18.30 - Sodom
20.00 - Coroner
21.40 - Moonspell
23.25 - Samael
01.15 - Furia

Druga Scena

11.00 - Mentor
12.00 - Stillborn
13.00 - Thermit
14.10 - In Twilight's Embrace
15.20 - Mord'A'Stigmata
16.30 - Infernal War
17.50 - Thaw
19.20 - Obscure Sphinx
21.00 - Impaled Nazarene
22.40 - CETI
00.35 - Entropia

niedziela, 2 kwietnia 2017

Katowicki sen

Są wykonawcy, którzy większą uwagę przyciągają dopiero po latach. Ich nazwiska co prawda trafiły już do naszych kajetów, ale z różnych powodów nie poświęcaliśmy im przesadnie wiele czasu. Dlaczego? Albo nie do końca podobała nam się muzyka, czasem trafiała na zły okres w naszym życiu, a niekiedy zwyczajnie odkładaliśmy ją na wieczne "później", słuchając czegoś, co w danej chwili uznawaliśmy za ciekawsze. Jednym z takich twórców jest Maciej Szymczuk. Każda jego kolejna płyta brzmi bardziej interesująco i ma więcej do zaoferowania.

Maciej Szymczuk  /  Fot. mszymczuk.pl
"Light of the Dreams" to czwarty album katowiczanina wydany siłami trójmiejskiej Zoharum i zdecydowanie najlepszy. Jego przewaga nad pozostałymi krążkami tkwi w sile przyciągnięcia uwagi, dość skutecznie zachęcającej do poznania całego albumu za jednym przesłuchaniem. Nie oznacza to, że "Ways", "Clouds" i "Music for Cassandra" to złe albumy. Bynajmniej. Nie da się jednak ukryć, że momenty, w których intrygują najbardziej, trzeba chcieć wyłuskać. A że z płyty na płytę przybywa ich, siłą rzeczy, czyli naturalną drogą rozwoju Maćka Szymczuka, "Light of the Dreams" ma do zaoferowania najwięcej.



Paradoksalnie ta poświęcona snom płyta wcale nie należy do sennych i leniwych, choć oczywiście nie brakuje jej oniryzmu. Nie da się jednak ukryć, że im więcej dzieje się w danym nagraniu, tym brzmi ono ciekawiej. To stąd właśnie bierze się wspomniana gradacja wartości poszczególnych krążków Szymczuka. Tym razem katowiczanin mocno postawił na syntezatory, niejako przenosząc fabułę tytułowych snów do lat 80. To się sprawdziło. Album brzmi analogowo i bardzo przyjemnie dla ucha, budząc dobre skojarzenia z orientem i naturalnie przeszłością. W pewnym momencie przeszłość ta jest jednak o wiele bardziej zamierzchła, niż mogłoby się wydawać. W jednym nagraniu słychać słowa napisane przez Adama Asnyka.


Jeśli Maciek Szymczuk utrzyma obrane wydawnicze tempo i poziom rozwoju, niebawem w nasze ręce trafi kolejna płyta, mająca do zaoferowania jeszcze więcej od poprzedniczek. By jednak tak się stało, w każdym nagraniu musi coś się dziać. Najlepiej, by stricte ambientowe korzenie katowiczanina jeszcze bardziej wtopiły się w nieco żywszą elektronikę. Wówczas skorzystamy na tym wszyscy. A tymczasem kolorowych snów.