wtorek, 29 stycznia 2013

Muzyka na wyciągnięcie ręki

Trudno nie mieć szacunku dla wykonawców, którzy udostępniają w sieci całe swoje płyty. Oczywiście to świadome narzędzie promocji, ale co innego, gdy mamy do czynienia z anonimowymi początkującymi muzykami liczącymi na wirusowy marketing, a co innego, gdy mowa o tych, którzy są doświadczeni i spokojnie mogliby podpisać profesjonalny kontrakt płytowy, ale tego nie robią. Co ciekawe, utalentowanych kompozytorów opowiadających się za tym drugim rozwiązaniem przybywa, czego dowodzą chociażby poczynania hiszpańskiego Giranice. 

Fot. Arch. zespołu
Zespół dał o sobie znać w 2011 r., gdy kilku muzyków pochodzących z różnych środowisk postanowiło stworzyć coś razem. Ten dość typowy początek współpracy zaowocował płytą zatytułowaną po prostu "Giranice". To wydawnictwo bardzo szybko zyskało sobie wielu sympatyków, gdyż w całości zostało udostępnione w internecie i pocztą pantoflową dotarło do rozsianych po całym świecie muzycznych pasjonatów. Oczywiście samo wrzucenie materiału do zasobów globalnej sieci nie wystarczy. Muzyka musi obronić się sama. W przeciwnym razie nic z tego nie będzie. Jednak w przypadku Giranice to wystarczyło.



Wszystko dlatego, że Hiszpanie grają bardzo solidnego post rocka. Są to utwory na takim poziomie, że niejedna mała, a nawet i średnia, wytwórnia zaoferowałaby im kontrakt. Co więcej, nie zdziwiłbym się, gdy faktycznie już do tego doszło. W tych instrumentalnych dźwiękach, uzupełnionych skrzypcami, słychać dużo emocji, pasji i kompozytorskiej swobody. Tak jest na wspomnianym debiucie Giranice, i tak też stało się na "Enei", wydanym w ubiegłym roku drugim albumie zespołu, który również w całości został udostępniony w sieci. Pobierzcie obie płyty. Posłuchajcie ich. Jeśli cenicie sobie takie instrumentalne granie, nie będziecie zawiedzeni. Istnieją setki podobnych zespołów, ale w jakiś sposób Giranice udanie wyróżnia się na ich tle. Wspomniane albumy znajdziecie w dziale MP3, których warto połuchać.

piątek, 25 stycznia 2013

Najpierw w Japonii, potem w Polsce

Kiedy przez wiele lat regularnie pisze się i mówi o muzyce, a w skrzynce pocztowej lub redakcyjnej przegródce systematycznie pojawiają się kolejne płyty i materiały demo, łatwo popaść w rutynę i malkontenctwo. Staram się przed tym chronić i szukać w sobie nowych pokładów energii, dzięki którym danemu albumowi poświęcę należycie dużo czasu, a następnie na własną rękę poszukam mało znanych i ciekawych wykonawców, o których warto byłoby Wam opowiedzieć. Na szczęście czasem w moje ręce trafiają wydawnictwa, które może i nie są przełomowe, ale potrafią wyrwać mnie z tego intelektualnego letargu. Wówczas aż chce się siąść do komputera, napisać coś lub poukładać dobre pomysły w taki sposób, by później należycie zabrzmiałby podczas naszego spotkania. Od jakiegoś czasu to uczucie regularnie do mnie powraca. Tym razem za sprawą rodzimego projektu Eternalowers.

Fot. Arch. zespołu
To duet tworzony przez małżeństwo, powstały w 2009 r. w Wejherowie. Po raz pierwszy dał o sobie  znać za sprawą wydanego niewiele później promocyjnego materiału "In Your Naked Accessions", który wzbudził zainteresowanie na scenie niezależnej. Teraz zaś w nasze ręce trafia fizyczna kopia już regularnego albumu "Silence of Sorrow", wydanego przez niewielką rodzimą Mirrorphobic Productions. Co ciekawe, album był początkowo dostępny jedynie w postaci cyfrowej i pierwotnie ukazał się rok temu za sprawą japońskiego Bumb Foot. Zawarte na nim nagrania dość szybko znalazły się na dyskach twardych sympatyków mrocznej elektorniki. Zresztą, trudno się temu dziwić.

Okładka płyty "Silence of Sorrow"
Na wstępnie cieszy przede wszystkim fakt, że za tymi dźwiękami stoją rodzimi kompozytorzy. Co się zaś tyczy muzyki samej w sobie, to jest ona o wiele dojrzalsza i bardziej przemyślana niż w przypadku "In Your Naked Accessions". W tych pomysłach znajdziemy dość posępną atmosferę wykreowaną przy pomocy wielu znanych rozwiązań z pogranicza ambientu, trip-hopu i elementów jazzu. Mało tu przypadkowości i miejscami nieco zaskoczenia. Spośród pięciu nagrań, jakie trafiły na "Silence of Sorrow", na szczególną uwagę zasługuje "Kochać i tracić". Ten ciekawie zinterpretowany ponadczasowy wiersz Leopolda Staffa głęboko wdziera się w świadomość słuchacza, tym samym dowodząc, jak wielką siłę mogą nieść ze sobą słowa. Należy wspomnieć również o fragmencie jednego z licznych nagrań Krzysztofa Komedy, wykorzystanym w "Tribute to Komeda". Zaś na pozostałe trzy kompozycje składają się dwa instrumentalne utwory i jeden anglojęzyczny, do którego powstał teledysk promujący całą płytę.

Fot. Arch. zespołu
"Silence of Sorrow" to nieszablonowe wydawnictwo. Album co prawda nie zaskoczy słuchacza czymś absolutnie wyjątkowym i nieprzewidywalnym, ale ma bardzo dużą szansę go zaciekawić, sprawić miłą niespodziankę, gdy ten dowie się, że Eternalowers to rodzima inicjatywa. Jak wspomniałem wcześniej, ten album pierwotnie ukazał się w postaci cyfrowej. Pliki wciąż są oficjalnie dostępne. Szczegóły tradycyjnie znajdziecie w dziale MP3, których warto posłuchać. Choć oczywiście zachęcam Was do zainteresowania się fizyczną kopią. Warto.

wtorek, 22 stycznia 2013

Pewnego razu w telewizji

Niespełna dziesięć lat temu zepsuł mi się telewizor. Pomimo możliwości jego naprawy lub kupna nowego odpowiednika, stwierdziłem że to urządzenie nie jest mi potrzebne, tym bardziej w moim pokoju. Od tamtej pory w szklany ekran wpatruję się rzadko, ale niekiedy z dużym sentymentem wspominam to, co mogłem na nim zobaczyć. Zwłaszcza, że było to ściśle związane z muzyką, a ja byłem wówczas nastolatkiem. Takich programów w polskiej telewizji niestety już nie ma, takich jak chociażby pamiętny "Clipol".

Kadr z czołówki programu  /  Fot. TVP
By móc zobaczyć ten program, trzeba było się postarać. Godzina jego emisji sprawiała, że do domu ze szkoły wracało się wyjątkowo szybko. Wszystko zaczynało się na TVP 2 ok. godziny 14 i wówczas przez 30 minut można było oglądać teledyski wyłącznie polskich wykonawców. Początkowo twórcy programu obawiali się, że po kilku tygodniach będą zmuszeni do powtórek, ale szczęśliwie dla nich emisja "Clipola" przypadła na lata 1994 - 1998, a był to przecież okres istnej eksplozji w historii rodzimego rocka. Co ciekawe, w "Clipolu" nie było prezentera. Dzięki temu widz miał gwarancję poczucia jego ciągłości. Jeśli dany fragment programu był jego stałym działem, jak np. powtórkowy cykl "Zobaczmy to jeszcze raz", na ekranie pojawiała specjalna plansza lub odpowiedni pasek z napisami, na którym emitowano słowa adresowane do telewidzów. W każdym odcinku można było również zobaczyć coś zupełnie nowego. To dzięki licznym premierom rzesze sympatyków rodzimego rocka i metalu mogły obejrzeć teledyski Acid Drinkers, Flapjack, Edyty Bartosiewicz, Illusion, Closterkeller, Alberta Rosenfielda, Artrosis, Hey, a nawet Kalibra 44 i Wzgórza Ya-Pa 3 oraz wielu innych ważnych ówczesnych wykonawców, którzy niewątpliwie przeszli do historii polskiej muzyki. Co ważne, "Clipol" bynajmniej nie ograniczał się do samych teledysków. Dwa lub trzy razy w miesiącu cały program był poświęcany danemu zespołowi, którego muzycy opowiadali o własnych klipach i historii swojej grupy. Niekiedy można było również obejrzeć koncerty organizowane przez ekipę "Clipola" w prywatnych mieszkaniach, czy na dachu jednego z budynków, co stało się w przypadku Big Day.

Kadr z teledysku "Two be one" Acid Drinkers, 1996 r.  /  Fot. TVP
Dzisiaj o takim programie możemy jedynie pomarzyć. Przede wszystkim dlatego, że telewizja zawsze będzie prezentowała to, co jest umasowione i popularne, a przecież obecny polski rock nijak ma się do wspomnianej już eksplozji gatunku, której byliśmy świadkami w latach 90. Można odnieść wrażenie, że nawet jeśli coś podobnego miałoby powrócić, to tylko w kategoriach archiwaliów. Kto wie, może jakiś pracownik TVP Kultura wpadnie na taki pomysł. A może już wpadł? Jeśli tak, wiedzą o tym tylko nieliczni, którzy mogą oglądać ten kanał. Ja niestety się do nich nie zaliczam, zatem pozostają mi tylko wspomnienia. Poniżej znajdziecie krótki fragment "Clipola". To czołówka specjalnej edycji programu, który w całości został poświęcony  grupie Hey.


sobota, 19 stycznia 2013

Krótko, zimno i na temat

Łódzkie Wieże Fabryk to jeden z tych kilku zespołów, który przywrócił mi wiarę w nie tyle odrodzenie, gdyż to już niemal niemożliwe, co raczej przypomnienie najlepszych tradycji polskiej zimnej fali, a w konsekwencji ich współczesną kontynuację. To grupa, podobnie jak m.in. Hatestory czy Cieplarnia, której muzycy z powodzeniem grają dla siebie i nielicznych, ale zagorzałych, sympatyków gatunku tęsknie spoglądających na stojące na półce płyty chociażby Siekiery, Variete, Madame, 1984 czy Made Poland. Z okresu wymienionych klasyków ocalało nieproporcjonalnie mało nagrań w stosunku do ogólnej liczby takich zespołów grających w Polsce w latach 80., dlatego należy cieszyć się z każdego kolejnego wydawnictwa ich spadkobierców. Tak było w przypadku debiutu wspomnianych Wież Fabryk. Teraz też jest teraz, gdy w ukazuje się singiel zwiastujący drugi album łodzian.

Wieże Fabryk  /  Fot. Arch. zespołu 
Co ciekawe, niewiele brakowało, by w nasze ręce nie trafił żaden studyjny krążek tego zespołu. Przez dziesięć lat muzycy przede wszystkim koncertowali, nagrywając bootlegi, ale wejścia do studia unikali jak ognia. W końcu przyjęli propozycję małej niezależnej wytwórni Oficyna Biedota i tak w 2010 r. ukazał się "Dym". Zaś już niebawem nakładem tego samego wydawcy będzie dostępna druga płyta zespołu. Krążek "Cel i światło" ukaże się na początku marca. Zapowiada go poniższy singiel.



Krótkie utwory, zimne brzmienie gitar, polskie teksty i wyraźne poczucie, że te wieże fabryk, jak i cała industrialna Łódź, tkwią w rękach i gardłach muzyków. Tu słychać prawdę, a to w obecnych czasach dobro mocno deficytowe. Możecie być pewni, że jak tylko zapowiadany krążek znajdzie się w moich rękach, zabiorę go na nasze spotkanie. Dobrze, że jeszcze ukazują się takie płyty.

wtorek, 15 stycznia 2013

Książka pełna cynizmu

W 2010 r. ukazała się "Ikona", jak szumnie głosił wydawca, "pierwsza polska biografia Paradise Lost". Ta licząca sobie nieco ponad sto stron książka, a w zasadzie książeczka, Tomasza Jeleniewskiego, podobnie jak napisana przez niego pozycja traktująca o Type O Negative, była zbyt rozbudowana na artykuł, a zdecydowanie za płytka na coś, co można by określić mianem prawdziwej biografii. Wydawnictwo najwyraźniej skrzywdziło autora, licząc na zwiększenie sprzedaży, a ten napisał coś, co miało sens, ale tylko w sytuacji, gdy ktoś o Paradise Lost nie wiedział zupełnie nic. W przeciwnym razie czytelnik zmarnował czas i pieniądze. Dlatego z dość dużymi nadziejami czekałem na ukazanie się "Raju dla cyników" Małgorzaty Gołębiewskiej. Ta książka miała być biografią w każdym tego słowa znaczeniu, nie tyle pod względem objętości, ale przede wszystkim treści. Zatem czy warto po nią sięgnąć? Po lekturze dochodzę do wniosku, że odpowiedź na to pytanie wcale nie jest taka prosta.

Paradise Lost, sesja zdjęciowa do płyty "Lost Paradise"  /  Fot. Arch. zespołu
Niewątpliwą zaletą tej pozycji jest duże doświadczenie autorki w pisaniu o muzyce. Wszak jej nazwisko przewijało się w różnych pismach, zarówno tych drukowanych jak i ich internetowych odpowiednikach. Co więcej, Małgorzata Gołębiewska posiada dużą wiedzę na temat dokonań Brytyjczyków, co udowadniała już nie raz w publikacjach dotyczących ich twórczości. Imponująca okazała się również lista źródeł, z których miażdżącą większość stanowiły teksty z prasy drukowanej, głównie zagranicznej. To przede wszystkim tego brakowało mi w opracowaniu Tomasza Jeleniewskiego. Oparcie się na zasobach internetu nie może popłacać i bardzo szybko obnaża braki danej publikacji. Sięgnięcie zaś do archiwów słowa drukowanego w "Raju dla cyników", często już trudno dostępnych, zaowocowało zamieszczeniem w tekście wielu cennych informacji, anegdot, cytatów, komentarzy i istotnych punktów odniesienia skłaniających czytelnika do stawiania konkretnych pytań. To jedna z największych zalet tej książki, nie licząc wykorzystania prywatnych archiwów autorki, ukazujących ogrom wykonanej przez nią pracy. Nie bez znaczenia jest również krytyczne podejście rzeczonej damy do opisywanego tematu. Chwilami nie szczędziła miejsca na wyrażanie swoich wątpliwości dotyczących wybranych decyzji muzyków Raju Utraconego. Na szczęście stara się zachować w tym umiar i względny dystans. Jest jednak i druga strona medalu, która niestety chluby jej nie przynosi.

Okładka "Raju dla cyników"  /  Fot. paradiselost.pl
Nie wiem dlaczego tak się stało, ale autorka najwyraźniej nie podołała wszystkim wyzwaniom, którym musiała stawić czoła samodzielnie. Tekst nie został poddany profesjonalnej korekcie, co zaowocowało liczbą literówek, którą można by obdarować kilka potężnych tomów dowolnej encyklopedii. Ze wszystkich najbardziej w pamięci zapada "plama pierwszeństwa", która nota bene w tekście pojawia się aż dwukrotnie. Poprawienie wszystkich chochlików będzie nie lada wyzwaniem przed potencjalnym wznowieniem książki. Jest to jednak szczegół dotyczący spraw technicznych. Co zaś tyczy się tekstu samego w sobie, to niestety czasem Małgorzacie Gołębiewskiej nie udaje się uciec przed popadaniem w opisowy schemat nagrywanie-płyta-trasa. Wynika to najpewniej z braku możliwości bezpośredniego kontaktu z muzykami Paradise Lost. Indywidualna rozmowa z pewnością zaowocowałaby informacjami o wiele ciekawszymi od prasowych doniesień, a te przecież charakteryzują się pewnymi stałymi elementami i ich ciągłe przytaczanie, nawet w najlepszych fragmentach, może budzić w czytelniku poczucie wpadnięcia przez autorkę w pułapkę rutyny.


Można się zastanawiać, czy najprzyjemniej czyta się fragmenty historii danego zespołu dotyczące ulubionego etapu jego twórczości. Chyba coś w tym jest, gdyż od połowy książki odczuwałem lekkie znużenie, mimo chęci zdobycia jak najwięcej istotnych informacji z czasów muzycznych eksperymentów Paradise Lost, czyli tych, które, mimo najszczerszych chęci, do dziś mnie nie przekonały. Wspominam o tym dlatego, że autorka "Raju dla cyników" chyba ma podobne zdanie. W drugiej części biografii zabrakło mi tej lekkości, pasji, entuzjazmu i tych chęci, które charakteryzuje pierwsze dwieście stron książki. Choć to niewątpliwie bardzo subiektywne odczucie.

Fot. Arch. zespołu
Oceniając "Raj dla cyników", nie można zaprzeczyć, że w nasze ręce trafiła książka, która w pełni zasługuje na miano biografii. Co więcej, to pierwsza tak pełna pozycja, nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Kluczowe w tym wszystkim jest to, że śmiało mogą po nią sięgnąć także ci, którzy o Paradise Lost wiedzą niemało. Szansa, że poszerzą swoją wiedzę, jest dość duża. Należy jednak pamiętać, że tej pozycji raczej nie będzie czytać się z zapartym tchem od początku do końca. Nie pochłonie Was ona bez reszty. Wynika to ze sposobu, w jaki została napisana. Im dalej w las, tym nieco mniej ciekawie, jak jeszcze było przed chwilą. Niemniej, autorce należy się uznanie za wykonaną pracę, w tym chociażby dotarcie do Waldemara Czapskiego, który opowiedział o przerwanym koncercie Paradise Lost w warszawskim klubie Fugazi, podczas którego puszczono gaz łzawiący. Takich rozmów powinno być zdecydowanie więcej, najlepiej z samym zespołem. Mimo wszystko, przyjemnej lektury. A Małgorzacie Gołębiewskiej pozostaje jedynie życzyć, by doczekała się drugiego, poprawionego, a może i nawet poszerzonego, wydania tej książki.

piątek, 11 stycznia 2013

To jeszcze nie koniec

Wszyscy, którzy postawili krzyżyk na rodzimych przedstawicielach szeroko rozumianego klimatycznego grania, uważając że ci na dobre odeszli wraz z minięciem lat 90., z pewnością nie kryli zaskoczenia, gdy rok temu usłyszeli o reaktywacji częstochowskiego Mordor. Podejrzewam, że podobnie było w przypadku Medebor. Z tą jednak różnicą, że muzycy tej trójmiejskiej grupy nigdy formalnie nie zawiesili działalności, a, co w tym wszystkim jest kluczowe, po latach niebytu nagrali regularną płytę. I to taką, że nawet najstarszym sympatykom gatunku przypomną się najlepsze czasy rodzimego doom metalu.

Archiwalne zdjęcie zespołu
Wszystko dlatego, że "A Taste of Insanity" jest albumem z premedytacją zagranym na starą nutę. To w linii prostej kontynuacja wydanej w 2000 r. i nieco zapomnianej już "Phantasmy", a także dwóch poprzedzających ją materiałów demo. Muzycy wciąż odczuwają satysfakcję z tego niejako archaicznego już sposobu grania i wcale nie silą się na nowoczesność. Bo po co? Skoro tak się już nie gra, to trudno zarzucić im koniunkturalność. A wtórność? Z pewnością, ale taką z wyboru. Dlatego w tej muzyce słychać przede wszystkim średnie tempa, tak wiele melodyjnych gitar prowadzących pozostałe instrumenty oraz spokojne partie wokalne przeplatane growlami. Może i lepiej, że muzycy konsekwentnie nie wykorzystali podczas nagrań np. klawiszy i instrumentów smyczkowych, gdyż wówczas, biorąc pod uwagę przeszłość Medebor, wszystko mogłoby zabrzmieć patetycznie i pretensjonalnie. A tak przynajmniej jest szczerze.

Koncert w Gdynii, jesień 2012 r. / Fot. facebook.com/medebor
Polski doom metal, utrzymany w klimatycznej stylistyce lat 90., jest martwy i niestety raczej już taki pozostanie. Jedna płyta niczego nie zmieni, ale pozwoli przypomnieć sobie wydawnictwa chociażby wspomnianego Mordor, a także Sacrum, Saggitarius, Cryptic Tales, Eternal Deformity, Themgoroth, Neolithic i wielu innych mniej bądź bardziej zapomnianych już rodzimych zespołów. Dlatego jeśli mimo upływu lat wciąż cenicie sobie wspomnianą stylistykę, śmiało sięgnijcie po nową płytę Medebor. "A Taste of Insanity" co prawda nie jest jakimś wybitnym kawałkiem muzyki, ale z pewnością zagranym uczciwie, solidnie, i bez wątpienia wbrew współczesnym trendom. Zagorzali fani gatunku nie powinni być rozczarowani. Krążek ukazał się nakładem niemieckiej Insanity Records i raczej nie znajdziecie go w tradycyjnej dystrybucji. Jeśli chcielibyście nabyć jego egzemplarz, skontaktujcie się bezpośrednio z zespołem.

wtorek, 8 stycznia 2013

Za Wielkim Murem

Mimo że kalendarze, nie wspominając już o globalnej sieci, od dobrej dekady przypominają nam o nastaniu XXI w., to pewne regiony świata i pochodzący z nich wykonawcy wciąż kojarzą się z mniejszą bądź większą, ale mimo wszystko, egzotyką. Gdy patrzę na swoje półki z płytami, widzę przede wszystkim albumy wykonawców z Europy i Ameryki Północnej, nieco z Ameryki Południowej, także z Rosji, ale tych np. z dalekiej Azji jest zaledwie kilka. Powodów jest oczywiście wiele. Począwszy na kwestii dystrybucji danego krążka na Startym Kontynencie, a na braku podstawowych informacji skończywszy. Słowem, by znaleźć, trzeba nieco poszukać. Mnie ostatnio na sztuka udała się i byłem mile zaskoczony, słuchając debiutu It it, jednoosobowego projektu powstałego w Państwie Środka.

Fot. Arch. zespołu
Krążek "None of That Matters" ukazał się niemal dokładnie rok temu i pozostaje zwieńczeniem pierwszych trzech lat działalności projektu Luo Keju. O samym muzyku nie wiemy zbyt wiele. Zdecydowanie więcej mówią o nim same dźwięki. A te zaś to instrumentalny post rock, w którym znalazło się miejsce także na skrzypce, gitarę akustyczną, flet i subtelną elektronikę. Brzmi znajomo? To prawda, w teorii nic w tym nadzwyczajnego, ale gdy sięgniemy po te nagrania, usłyszymy zamiłowanie, pasję i chęć tworzenia, a przecież bez tego nie ma szczerej, autentycznej muzyki.



Nie oczekujcie genialnych pomysłów. Luo Keju nie odkrywa niczego nowego. Jednak bardzo swobodnie porusza się po granicach gatunku, dość mocno wyeksploatowanych w ostatnich latach przez dziesiątki, jak nie setki, podobnych wykonawców. Doskonale znane oniryczne i przestrzenne partie gitar, marszowe brzmienie perkusji, melancholia, refleksja, zaduma - to wszystko tutaj znajdziecie. Zatem czy In it to coś więcej niż jedynie muzyczna ciekawostka z dalekiej Azji? To już musicie ocenić sami. Możecie mi jednak wierzyć, że gdyby ten projekt choćby w najmniejszym stopniu nie był wart wspomnienia, nie poświęcałbym mu czasu i uwagi. Nie mówiąc już o napisaniu o nim kilku słów.

piątek, 4 stycznia 2013

W hołdzie Closterkeller

Dziś trudno wyobrazić sobie rodzimą scenę rockową, a tym bardziej jej gotycką część, bez Anji Orthodox i licznych muzyków, którzy przewinęli się przez skład Closterkeller. Trudno również uwierzyć, że w tym roku minie 25 lat od powstania zespołu. A przecież wydany w 1999 r. "Graphite" miał zwieńczyć działalność grupy. Na szczęście stało się inaczej i wciąż docierają do nas jej nowe nagrania. Teraz zaś tych kompozycji będzie niejako jeszcze więcej. Wszystko za sprawą kompilacji "Po drugiej stronie lustra - tribute to Closterkeller", która ukaże się 19 stycznia nakładem Alchera Visions.

Anja Orthodox  /  Fot. Arch. zespołu
Na krążku znajdzie się czternastu wykonawców związanych z szeroko rozumianą rodzimą sceną dark independent. Jedynym wyjątkiem będzie Vic Anselmo, łotewska wokalistka znana m.in. ze współpracy z Mickiem Mossem z Antimatter. Promocji wydawnictwa będzie towarzyszył specjalny koncert, który odbędzie się w dniu premiery płyty w warszawskim Centrum Promocji Kultury Praga-Południe. Tego wieczoru zagrają Kuriozum, Red Emprez, This Cold, których nagrania trafiły na "Drugą stronę lustra", wspomniana Vic Anselmo oraz naturalnie Closterkeller, którego muzycy zaprezentują akustyczne wersje swoich kompozycji. Całości będzie towarzyszyła wystawa fotografii inspirowana twórczością grupy Anji Orthodox. Ceny biletów wynoszą 20 zł w przedsprzedaży i 25 zł w dniu koncertu. Zaintrygowanych zachęcam do włączenia radia o stałej porze. Dzięki uprzejmości organizatora będę miał przyjemność wręczyć Wam zaproszenia na to wydarzenie, a w niedalekiej przyszłości również i egzemplarze płyty.



Pełna lista wykonawców
1) Hatestory - Violette
2) Digital Angel - Immanoleo
3) Beltaine Improved - Fortepian
4) Kuriozum - Phantom
5) This Cold - Jihad
6) Thuoc - Na nic to
7) MonsterGod feat. Marek Waszczyński - Amber
8) Controlled Collapse - Władza
9) Deathcamp Project - Tak się rodzi nienawiść
10) Vic Anselmo - Marble-enchanted
11) monoLight - Czerwone wino
12) Poligon nr. 4 - Tyziphone
13) Batalion d'Amour - Ziemia obiecana
14) God's Own Medicine - Blue
15) Red Emprez - Violette (eng. ver.)

wtorek, 1 stycznia 2013

Jutro będę duży, dzisiaj jestem mały

Początek czegoś nowego to przede wszystkim nadzieja, spojrzenie w przyszłość dające wiarę w to, że będzie lepiej. A czy będzie? Miejmy nadzieję, że tak. Dlatego szczególnie dziś życzę Wam, by w dopiero co rozpoczętym roku w Waszych rękach znalazła się choć jedna płyta, która wniesie coś nowego do Waszego życia. Niech ta muzyka, poznana przez Was w czasie naszych spotkań, czy przy zupełnie innej okoliczności, na dobre zagości nie tylko w Waszych odtwarzaczach, ale i umysłach. Wszystkiego dobrego i do usłyszenia za tydzień.