sobota, 7 września 2019

Kalabalik på Tyrolen, czyli chaos po szwedzku

Gdy trzy lata temu wybrałem się na Castle Party, na polu namiotowym poznałem kilkoro rodaków na co dzień mieszkających w Szwecji. Wówczas po raz pierwszy usłyszałem o festiwalu Kalabalik. A w zasadzie o Kalabalik på Tyrolen, którego nazwę można przetłumaczyć jako Chaos w Tyrolu. Zapomnijcie jednak o nartach w Austrii czy Włoszech. W tym przypadku Tyrolem jest lunapark powstały w latach 60. Wesołe miasteczko wybudowane w zasadzie pośrodku niczego, czyli w pobliżu lasów i polodowcowego jeziora. To w nim mieli spędzać czas i integrować się mieszkańcy okolicznych wsi i miasteczek. Zresztą robią to do dzisiaj przy większych lub mniejszych okazjach. Jednak raz do roku to lokalne centrum nieco biesiadnej rozrywki przyciąga innych ludzi. Raz do roku Tyrol staje się kopalnią, w której można natrafić na nieodkrytą jeszcze żyłę muzyki spod znaku cold wave, synth pop, new wave, EBM i innych okolicznych gatunków. Jeśli będziecie znali choć połowę corocznie ogłaszanego składu, osobiście Wam pogratuluję.

Wejście na teren festiwalu  /  fot. Kamil Mrozkowiak

To kameralny festiwal odwiedzany przez ok. 500 osób. Jego organizator Christoffer Gunnarsson osobiście wyszukuje mało znanych i absolutnie niszowych wykonawców, nierzadko odwiedzając przy tym różne zakątki Europy. Dlatego na Kalabalik på Tyrolen grają zarówno muzycy z Białorusi, Gruzji, Islandii, jak i Meksyku. Co ciekawe, to właśnie tutaj grały m.in. She Past Away oraz Kælan Mikla, gdy nie były jeszcze znanymi zespołami. W liczącej dziewięć lat historii imprezy nie brakowało i polskich akcentów - m.in. hiszpańskiego Belgrado z Patrycją Proniewską przy mikrofonie, czy urodzonego nad Wisłą, a mieszkającego w Berlinie, Jemka Jemowita. Co prawda, w tym roku byłem jedną z zaledwie dwóch osób, które przyleciały na festiwal bezpośrednio z Polski, ale nie oznacza to, że na polu namiotowym słychać tylko szwedzki i angielski. Kilkuosobowa grupa naszych rodaków żyjących w Kraju Trzech Koron od lat odwiedza lunapark wybudowany przy wsi Blädinge. Ale po kolei. W końcu na festiwal najpierw trzeba dojechać. A w zasadzie i dojechać, i dolecieć.

Port lotniczy w Kopenhadze  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Najlepiej wybrać samolot do Kopenhagi. Pod terminalem wsiadamy w pociąg do Alvesty. Przejeżdżamy przez most Orsund łączący Danię ze Szwecją, mijamy Malmö i po dwóch godzinach jesteśmy w Alveście. Stamtąd możemy wziąć taksówkę lub busa bezpośrednio na teren festiwalu obok Blädinge. Im więcej osób na jeden kurs, tym taniej. Skąpych czeka półtoragodzinny spacer z plecakami. Na upartego można również najpierw polecieć do Malmö, ale tam przesiadka na pociąg jest o wiele bardziej skomplikowana. Nie polecam.

Szwedzka prowincja, klimat jak w "Dzieciach z Bullerbyn" /  fot. Kamil Mrozkowiak

Pole namiotowe sąsiaduje z porośniętym mchem kurhanem sprzed ponad dwóch tys. lat. Atmosfera jest jednak dość wesoła, choć dopiero po rozbiciu namiotu. Grunt jest pełen kamieni. Bez młotka ani rusz. Chyba że zdecydujecie się na wynajem kampera. Istnieje taka możliwość. Rozbicie namiotu jest bezpłatne, ale na polu nie znajdziecie bieżącej wody. W zamian postawiono tysiąclitrowy zbiornik, z którego każdy może korzystać. Sprawdził się. Wody nie zabrakło. Sanitariaty stanowią trzy sławojki, w tym jedna duża dla niepełnosprawnych. Porcelanowe luksusy znajdują się jednak na biletowanym już terenie festiwalu. W zasadzie na upartego można bawić się bezpłatnie w otwartym dla wszystkich, postawionym przed festiwalową bramką, namiocie z setami dj-skimi, ale nie po to przyjeżdża się na Kalabalik.

Widok na pole namiotowe  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Jak wszyscy wiemy, Skandynawia jest droga. Dwudniowy karnet kupiony na bramce kosztuje 900 koron, czyli ok. 360 zł. Za jednodniowy zapłacimy nieco ponad 400 koron (ok. 160 zł). Oczywiście im wcześniej kupimy bilet, tym będzie taniej. Nawet do ok. 100 zł na naszą korzyść wg. bieżącego kursu. Po otrzymaniu opaski możemy wejść do środka. Informacje o cenach jedzenia i alkoholu znajdziecie na końcu tekstu.

Główna ścieżka prowadzi wprost na dużą scenę  /  Fot. Dobra dusza

Tutaj nie można się zgubić. W tle po lewej mała scena  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Główny gmach lunaparku. W środku duża scena  /  fot. Kamil Mrozkowiak 

W Tyrolen regularnie odbywają się pojedyncze koncerty, wyświetla się filmy w ramach kina samochodowego, nie brakuje też festiwali, jak np. Kalabalik. A że park ma bogatą historię i status niemalże zabytku, na otaczających go murach wciąż widnieją niemal sześćdziesięcioletnie podobizny Beatlesów czy Elvisa Presleya. Znajdzie się również ruletka i flipper z dawnych czasów. Ale w tym wszystkim najważniejsze są dwie sceny - duża w pełni drewnianym, przypominającym cyrkowy namiot, budynku oraz odległa ok. 40 metrów, jej mniejsza siostra, również  zadaszona. Koncerty zaczynają się ok. godz. 18 i trwają do 2 w nocy. Potem zabawa przenosi się do ogólnodostępnego namiotu przed wejściem na festiwal. Co ważne, koncerty odbywają się przemiennie. Zatem można obejrzeć występ każdego zaproszonego artysty, zaliczając przy okazji lunaparkowe huśtawki.

Duża scena  /  Fot. Kamil Mrozkowiak

Czekając na pierwszy koncert  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Tyrolen to podróż w czasie do lat 60.

Drewniany dach nad dużą sceną, całkowity zakaz palenia  /  Fot. Dobra dusza

Chwila rozrywki podczas migracji między scenami / fot. Kamil Mrozkowiak

Mała scena  /  Fot. Kamil Mrozkowiak

Najbardziej zależało mi na Minut Machine. Francuzki odwołały w tym roku warszawski koncert z Die Selektion, zatem wypadało nadrobić zaległości. Było warto, solidny dark wave znad Sekwany, który w październiku będzie można usłyszeć we Wrocławiu w ramach tamtejszego Return To The Batcave Festival. Równie dobre wrażenie pozostawił zbliżony gatunkowo holenderski Bragolin. Warto wyróżnić także grupy, na które zwracałem Waszą uwagę w zapowiedziach festiwalu. Wszystkie dały dobre koncerty - francuski Potochkine z uroczą wokalistką, gruzińsko-meksykańska i zimna do szpiku kości Isotropia oraz Sólveig Matthildur z Kælan Mikla w solowym repertuarze. A jak ktoś miał ochotę zwyczajnie pobawić się przy dobrym bicie podszytym kpiarstwem, mógł to zrobić na koncercie szalonych Finów z Romanssi czy Jemka Jemowita, Polaka w zasadzie całe życie mieszkającego w Niemczech. Nota bene, Jemek grał również m.in. na pierwszej edycji festiwalu w 2011 r. Warto było również zobaczyć szwedzki Kantor, przypominający niekiedy In Slaughter Natives,  czy nieco improwizowaną inicjatywę Madonna + Child, projekcie drugiej już z dziewczyn z Kælan Mikla.


Minuit Machine  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Kantor  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Sólveig Matthildur z Kælan Mikla / fot. Kamil Mrozkowiak  

Duża scena  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Mimo że festiwal to koncerty zaplanowane na piątek i sobotę, nie warto wyjeżdżać w niedzielę z samego rana. Co prawda, bramy terenu festiwalu będą już zamknięte, ale tego dnia w oddalonym ok. 15 minut pieszej drogi kościele we wsi Blädinge zawsze coś się dzieje. Można zjeść śniadanie (70 sek / 30 zł za szwedzki stół) i wziąć udział w... No właśnie. Koncercie, owszem, ale nie takim oczywistym. W tym roku w XVII-wiecznej luterańskiej świątyni pół akustyczny set dało białoruskie Molchat Doma. Panowie z Mińska grali dwa utwory, a lokalny pastor, odprawiał część nabożeństwa. I tak na przemian. Wyglądało to dość osobliwie. W zabytkowych drewnianych ławach fani zimnego grania i garstka mieszkańców, a przed nimi zwróceni plecami do ołtarza Białorusini, którzy specjalnie na tę okoliczność przearanżowali syntezatorowe utwory. Ciekawe doświadczenie i nieco mniej oficjalne zakończenie festiwalu. Potem już tylko powrót na pole namiotowe, szybka kąpiel w pobliskim jeziorze, kilka pożegnań i skorzystanie z podwózki do Malmö (Dzięki, Piotrek!).

Molchat Doma w kościele w Blädinge  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Chrzcielnica z runami. Rzadki widok  /  fot. Kamil Mrozkowiak

Piękne i czyste jezioro, 15 min. od pola namiotowego / fot. Kamil Mrozkowiak

Kalabalik på Tyrolen to bardzo kameralna i równie przyjazna impreza. Można zobaczyć niszowych wykonawców i odpocząć jak na wakacjach. Pobliskie jezioro to stałe miejsce wizyt uczestników festiwalu oraz muzyków. Właśnie. Muzycy bawią się tutaj jak wszyscy pozostali. Na koncertach nie ma barierek, a po występie można podejść i porozmawiać bez żadnego problemu. No ale to Szwecja. Tu społeczeństwo funkcjonuje na innych zasadach. To oczywiście ma swoje dobre i złe strony, ale w Tyrolen tych drugich nie ma. Słowem, przygoda, którą szczerze polecam.


Kilka przydatnych wskazówek


- biletu kolejowego nie kupimy w pociągu; kary są wysokie, więc automat na peronie lub aplikacja

- nie wszędzie można płacić kartą, a bankomatu brak; zabierz nieco szwedzkich koron

- cena drugiego dania to ok. 100-110 sk / ok. 40 zł (pizza lub kiełbasa z dzika z warzywami)

- piwo 60 sk / ok. 25 zł (lager), 90 sk / ok. 36 zł (ipa) 

- za dnia wybierz się nad pobliskie jezioro, do 18 nic się nie dzieje

- pole namiotowe jest bezpłatne

- zabierz młotek, grunt jest pełen kamieni

- brak bieżącej wody na polu namiotowym; jest ogólnodostępny zbiornik

- stacjonarne toalety wyłącznie za bramką bramką, na terenie lunaparku

- warto zajrzeć na stronę organizatora festiwalu (po angielsku)

- kompakty 100 - 120 sek (ok. 40 - 50 zł), winyle ok. 150 sek (ok. 60 zł)

- wyprawa na ok. 1500 zł; już z lotami, karnetem i bez przesadnego szczypania się na miejscu