niedziela, 31 stycznia 2016

Muzyka z okupowanego miasta

W miniony piątek wybrałem się do Chmur przede wszystkim z myślą o pierwszym warszawskim koncercie Undertheskin, solowego projektu Voida z Deathcam Project. Byłem ciekaw, jak jego bardzo dobrze przyjęty debiut przełoży się na występ na żywo. Niestety nie przełożył się. Zabrakło energii uwiecznionej na płycie. Nagłośnienie też nie było najlepsze. Być może właśnie dlatego bardzo pozytywnie zaskoczył mnie otwierający wieczór płocki Schröttersburg. Trzech muzyków wyszło na prowizoryczną scenę i po prostu zagrało, bez żadnych kalkulacji i silenia się na cokolwiek.

Schröttersburg  /  Fot. facebook.com/Schröttersburg
Tutaj dominują bezpretensjonalność, prostota i teksty wykrzyczane na tle syntezy post punka, nowej fali i szeroko rozumianego gitarowego hałasu. Jest głośno i melodyjnie, momentami nawet psychodelicznie. Czuć protest, bunt i prowokację. Ale jak tu ich nie czuć, skoro muzycy grają pod nazwą Płocka uwiecznionego m.in. na niemieckich mapach czasu okupacji? Dlatego tu wszystko jest jasne. A czy przewidywalne? Nie do końca. Punktem wyjścia jest punk, a zimna fala to jedynie, oczywiście  znaczące, ale mimo wszystko, uzupełnienie. Co ciekawe, proporcje wydają się dokładnie odwrotne w stosunku łódzkich Wież Fabryk, z którymi notabene płocczanie niejednokrotnie koncertowali.   


W 2013 r. muzycy własnymi siłami wydali demo "Demencje", ale tak naprawdę obecny Schröttersburg to przede wszystkim debiutancka płyta "Krew", która ukazała się dokładnie rok temu. Ten album potrafi dodać energii, szczególnie jeśli ktoś kiedyś za młodu słuchał punka i porzucił go na rzecz bardziej złożonej i przestrzennej muzyki, a teraz szuka zastrzyku prostoty i autentyczności. Nie ukrywam, że tak jest w moim przypadku, dlatego w piątkowy wieczór w Chmurach stałem, patrzyłem i chłonąłem ten dźwiękowy temperament, by z zombie, który niedawno wyszedł z pracy, znów stać się człowiekiem z wolą życia. Chyba się udało.


Nie ma co rozmyślać, komu do tej muzyki będzie bliżej, fanom punka czy zimnej fali. Proporcje, w końcu związanych ze sobą gatunków, są wiadome, a kompakt wypuściła Extinction Records, zatem wszystko jest jasne. Abstrahując jednak od wszelkich szuflad, Schröttersburg to opozycja, pozostanie w mniejszości i siła, których przede wszystkim warto doświadczyć na koncercie.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Polska czerń przyprawiona po grecku

Z pewnymi zespołami jest tak, że o ich poczynaniach wiedzą ci, którzy chcą, bądź mają wiedzieć. Tworzący je muzycy nie afiszują się tym, co robią. Jeśli milczą, to milczą, choćby i latami. Jednak gdy znajdują czas, środki i motywację, nagle wydają płytę, budząc nieco diabolicznego i zarazem sentymentalnego uśmiechu na twarzach wszystkich, którzy ich jeszcze pamiętają. A kto pamięta Atropos? Z pewnością każdy, kto na przełomie wieków bacznie śledził rozwój wypadków w warszawskim podziemiu. Wówczas panowie grali często, i to nie tylko w stolicy. Potem przepadli na całą dekadę, by następnie po cichu i własnym sumptem wydawać materiały nagrane dobrych kilka lat wcześniej, czego efektem była jedna płyta i dwie epki. W końcu jednak nadszedł czas na coś znacznie bardziej aktualnego.

Atropos  /  Fot.  www.facebook.com/atroposofficial
29 maja ubiegłego roku muzycy Atropos zagrali warszawskiej Progresji przed Rotting Christ. Otwierali wieczór, prezentując się wówczas także u boku Varathron i Empheris. Natychmiastowo odczuwalnym efektem tego polsko-greckiego wieczoru był znakomity koncert gwiazdy, zaś tym bardziej długofalowym będzie to, co już niebawem ma trafić w nasze ręce. "Atropos Desecrates Progresja" to pierwsze oficjalne koncertowe wydawnictwo warszawiaków. Jak sugeruje tytuł, znajdziemy na nim zapis tego, działo się na scenie, zanim wyszli na nią bracia Tolis. A wszystko wskazuje na to, że działo się na niej dużo. Po udostępnionych już fragmentach i dwóch całych utworach słychać, że zespół zaproponował coś nowego.  


W zasadzie Atropos zawsze najbliżej było do surowego death metalu, choć za czasów "Silent Touch" i Triafata" muzycy znajdowali miejsce na nieco nastroju za pomocą interludiów, recytacji, a nawet wolniejszych nagrań. W 2011 r., po 10 latach wydawniczego milczenia, przypomnieli o sobie epkami "Crucifiction i "Inhabitant", na których nie mieli litości zarówno dla swoich uszu, jak i wszystkich, którzy sięgnęli o oba krążki. Z kolei wydana rok później "Reconquista", mimo że wciąż ciężka, była o wiele bardziej melodyjna i nie tak surowa. A teraz? "Atropos Desecrates Progresja" otwiera nowy rozdział w historii zespołu, zarówno pod względem stylistycznym, jak i jakościowym. Co więcej, jeszcze bardziej słychać tu echa Hellady, na którą spoglądania muzycy nigdy też nie ukrywali, garściami czerpiąc z jej dorobku i adoptując pomysły na potrzeby własnego stylu.
Fot. Marek Babirecki / facebook.com/atroposofficial
Jest o wiele bardziej nastrojowo, melodyjnie i dostojnie, ale w żadnym razie nie ma tu mowy o pójściu na łatwiznę w celu przypodobania się publiczności. Echa Rotting Christ i Septic Flesh słychać dość wyraźnie, choć nie traktowałbym tego jako zarzut. W końcu w muzyce Atropos pewne elementy były klarowne od początku. Dodanie klawiszy okazało się dobrym pomysłem. Jest ich dużo i nie pełnią funkcji byle wypełniacza gitarowego hałasu. Dzięki temu całość brzmi przyjemnie, przywodząc na myśl najlepsze czasy klimatycznego grania lat 90. i zarazem stoi w niemałym kontraście do tego, co warszawiacy grali wcześniej. Trzeba jednak przyznać, że w pełni zachowano esencję starego Atropos. To nadal death metal. I mimo że zagrany z wyraźną czernią przyprawioną po grecku, to jednak słychać w nim echa niewielkich warszawskich pomieszczeń i klubów, w których muzycy grali próby i koncerty.


Nigdy nie ukrywałem, że w przypadku Atropos zachowanie należytego obiektywizmu przychodzi mi z trudem. Na jego koncerty chodziłem, mając jeszcze mleko pod nosem i robiąc groźne miny w celu dodania sobie nieco punktów do charyzmy i odstraszenia potencjalnych ciekawskich. No ale już na tyle długo opowiadam i piszę o muzyce, że gdyby warszawiacy nagrali słaby album, bez wahania bym to przyznał. Ale tak nie jest. "Atropos Desecrates Progresja" to kawałek solidnego grania, zarejestrowany przez upartych gości, którzy po ponad 20 latach nadal znajdują wspominane czas, środki i motywację. W czasie zarejestrowanego koncertu po jednym z utworów wokalista Hvar, nota bene już bez basu, powiedział "Z martwych wstaliśmy. Dzięki". To cieszy i oby cieszyło jak najdłużej, bez kolejnej dekady wydawniczego czy koncertowego milczenia.

wtorek, 19 stycznia 2016

Na złamanie karku

Szanuję Jarosława Szubrychta. Za Lux Occultę, za wiedzę o kulturze, za warsztat dziennikarski i pewnie jeszcze kilka innych rzeczy. Szanuję na tyle, że czytając "Wojnę totalną", przymykałem oko, jak tylko mogłem. Dlaczego? Bo to znakomicie przedstawiona biografia Vader, tyle że autor nie mógł być obiektywny. W końcu to zespół wyszedł z inicjatywą napisania książki, a i przecież sam redaktor udzielał się niegdyś na łamach "Thrash'Em All", pisma menedżera grupy Piotra Wiwczarka. Ale na chwilę zapomnijmy o tym. Liczy się to, co jest tu i teraz. A jest to iście karkołomne przedsięwzięcie w postaci "Gazety Magnetofonowej", której pierwszy numer właśnie trafił w moje ręce. 
Fot. Kamil Mrozkowiak
Czasy się zmieniły. Chcesz coś zrobić, ale nie masz środków? Przekonaj ludzi, by cię wsparli, oferując w zamian coś unikatowego i ciekawego. Dla nich będzie to groszowa sprawa, a dla ciebie spełnienie marzenia lub realizacja dawno zakurzonego planu. Jak postanowił, tak zrobił. Szubrycht zwrócił się do internautów, którzy sfinansowali ukazanie się pierwszego numeru kwartalnika. W założeniu liczące sobie niespełna 100 stron pismo ma być poświęcone wyłącznie rodzimej muzyce, z pominięciem jakichkolwiek barier gatunkowych. To się udało. W pierwszym numerze nie brakuje treści dotyczących jazzu, hip-hopu, elektroniki, folku, metalu, a nawet wywiadu z Dawidem Podsiadło. Są i recenzje, są i rozmowy, ale, co zdecydowanie cenniejsze, jest i nieco dość publicystyki. Pojawiły się teksty o obsłudze technicznej koncertu, której nie widać, a bez której muzyk mógłby pójść od domu, o pocztówkach dźwiękowych budujących podziemie, o śląskich korzeniach polskiego bluesa, o poszukaniu wykonawcy, mogącego być uznanym za głos obecnego młodego pokolenia, o latach 90., gdy rodzimi twórcy nierzadko sprzedawali dziesiątki tysięcy egzemplarzy jednego albumu i wreszcie, będącej motywem przewodnim numeru, o próbie odpowiedzenia na pytanie, czy istnieje polskie brzmienie. Jako że wciąż jesteśmy zakompleksionym narodem, nerwowo chwytamy w ręce lub oglądamy każda opinię obcokrajowców na temat naszego kraju. Dlatego zawarte w "Gazecie" rozmowy z mieszkającymi w Polsce zagranicznymi artystami to bardo dobry pomysł. Ten dotyczący puszczania anonimowo fragmentów dokonań naszych muzyków uznanym personom zza granicy i przedstawienia ich opinii na gorąco, to także ciekawie zapełniona rubryka. Przyjemnym zaskoczeniem są także krzyżyka na ostatniej stronie oraz brak cyferek przy recenzjach płyt, co bardziej skłania do lektury.

Rozmowa z Łukaszem Orbitowskim  /  Fot. Kamil Mrozkowiak
By do pierwszego numeru przyciągnąć czytelnika i narobić nieco szumu na rynku, Szubrycht sięgnął po znane nazwiska. Czy to w formie wywiadu czy tekstu znajdziemy m.in. Chacińskiego, Nosowską, Orbitowskiego, Fennesza, Kennediego, Gnoińskiego, czy Szydłowską. Trochę w tym marketingu, trochę doboru odpowiednich osób, skoro "Gazeta Magnetofonowa" ma być poświęcona wyłącznie rodzimej muzyce. Prawda z pewnością leży gdzieś pośrodku. Nie da się jednak ukryć, że większość tekstów i zapisów rozmów czyta się przyjemnie. Widać, że redakcję tworzą ludzie, którzy wiedzą, o czym piszą. A skoro już mowa o ludziach. Żywię głęboką nadzieję, że "Gazeta" nie będzie kolejnym miejscem przewijania się tych samych twarzy, zarówno ze strony "wywiadowców" jak i "wywiadowanych". Skoro wchodzi nowy tytuł, niech wejdą i nowe osoby. Owszem, to nie dziennik, tylko kwartalnik, ale  mimo wszystko przyjemniej będzie brało się do rąk tę dla wielu już archaiczną formułę pisma z przeświadczeniem, że to naprawdę jest nowe.

Fot. Kamil Mrozkowiak
To prawda, że kaseta magnetofonowa powróciła, ale przede wszystkim jako wydawany w skąpych nakładach gadżet, a w zasadzie dodatek do winylu czy mocno zdyszanego już kompaktu. W praktyce pozostaje maskotką i sposobem dla wydawców na pozyskanie kilku dodatkowych złotych lub euro. Po obejrzeniu, może poza nielicznymi wyjątkami, natychmiast trafia na półkę. Nie życzę tego na swój sposób bliźniaczej "Gazecie Magnetofonowej". Kibicuję tej inicjatywie, bo jest przepięknie wręcz karkołomna, ale i na swój sposób szalenie sentymentalna. Wierzę, że to pismo przede wszystkim dla ludzi, a nie wąskiego branżowego środowiska pochlebców i wtórujących im owieczek. Wierzę, że nie będzie brało wyścigu o palmę alternatywy, za którą stoi już tylko ściana. W końcu wierzę, że pomysł Jarosława Szubrychta wypali i uda mu się stworzyć coś, czym nieco namiesza. Bo przecież z grubsza rodzima prasa muzyczna to albo stylizowane na magazyny katalogi wytwórni, albo wyciągnięty z Parku Jurajskiego, ku uciesze bardzo wiernych czytelników, "Teraz Rock", albo pojedyncze strony w działach kultury na łamach tygodników, gazet, czy miejskich magazynów.  Coś jeszcze? Zawsze znajdzie się kilku zapaleńców z podziemia, ale nawet ono ogranicza się przede do internetu. Dlatego właśnie poszedłem do zwykle omijanego szerokim łukiem salonu, położyłem na ladzie plastikowe 14,90 i nabyłem pierwszy numer. Trzymam kciuki, Panie Szubrycht. Kasy z tego Pan nie będziesz miał, ale jeśli się uda, czego życzę, to z pewnością olbrzymią satysfakcję.

piątek, 15 stycznia 2016

Człowiek z Düsseldorfu

Wydana w 2011 r. płyta "1989-1993" r. wielu przypomniała, a jeszcze liczniejszemu gronu osób w ogóle uświadomiła, że pod koniec PRL-owskiej szarugi na jednym z katowickich blokowisk powstał Düsseldorf. Nic dziwnego, że jeszcze w tym samym roku muzyków zaproszono do zagrania koncertu na festiwalu w Jarocinie. Wówczas mało kto w Polsce poruszał się na granicy industrialu i zimnej fali. Beton, socrealizm, dymy fabryk i odgłosy pracy hałaśliwych maszyn aż biły od tej muzyki. W latach 90. i na przełomie wieków zupełnie o nich zapomniano, ale rzeczona reedycja, czyli w praktyce upór Łukasza Pawlaka z Requiem Records, oraz późniejsze sporadyczne koncerty sprawiły, że Düsseldorf zaczął powracać do świadomości fanów rodzimej elektroniki. Ale to nie koniec, o czym w najbliższy poniedziałek w Waszej obecności przekonam się na własnej skórze.

Dusseldorf w 1989 r., Adam Białoń z lewej  /  fot. Arch. zespołu
W nadchodzących Melodiach będę miał przyjemność porozmawiać z Adamem Białoniem, wokalistą pamiętanego z Garażu w Leeds, Nowego Horyzontu i rzeczonego Düsseldorfu, który wciąż tworzy z drugim założycielem, Adamem Radeckim. Przedmiotem wymian zdań będzie przede wszystkim zbliżająca się premiera koncertowej płyty Düsseldorfu, ale nie zabraknie również pytań o szalenie ciekawą i niestety nieco zapomnianą już przeszłość. Co więcej, oprócz archiwalnych nagrań jako pierwsi będziecie mogli usłyszeć także fragmenty zapowiadanego albumu. Do usłyszenia.

niedziela, 10 stycznia 2016

Mierząc się z falą

Muzycy Much już zawsze będą kojarzyć mi się z grupą dwudziestolatków mijanych na radiowym korytarzu, których do swojej audycji zaprosił Maciek Tomaszewski. Odkrył ich dość szybko i kilka razy wspomniał mi, że utożsamia się z muzyką i tekstami poznaniaków, dlatego dość często sięgał na antenie po ich nagrania. Nie podzielałem specjalnie tego entuzjazmu, ale zawsze go szanowałem, bo faktycznie muzycy nieco namieszali na rodzimej scenie. Lata mijały, Muchy latały dalej i nagle, ku niemałemu zaskoczeniu, zespół dość mocno przykuł moją uwagę. Wszystko za sprawą płyty "Powracająca fala", na której poznaniacy porwali się na koncertowe wykonanie wybranych utworów ze ścieżki dźwiękowej do "Fali", kultowego dokumentu Piotra Łazarkiewicza o festiwalu w Jarocinie, nakręconego latem 1985 r.      

Okładka "Powracającej fali" 
Nigdy nie ukrywałem, że jestem zmęczony mitem tego festiwalu, którego sztuczne podtrzymywanie przez często mało wiedzących "redaktorów" doprowadzało do powstawania, nomen omen, fali pustych słów. Dlatego dość sceptycznie podchodzę do wszelkich prób grania na jarocińskich sentymentach. Choć oczywiście w ciągu minionych lat ukazało się kilka solidnych pozycji, przypominających o tamtych czasach. A co z Muchami? Sprawa nie jest taka prosta, choć w zasadzie wszystko tu się zgadza i można powiedzieć, że ta płyta zwyczajnie im wyszła. "Powracającą falą" zespół przystąpił do muzycznego egzaminu dojrzałości, ze szczególnym naciskiem na historię i język polski. Zdał go, bo był dobrze przygotowany. Żaden z wykonawców, którego nagrania trafiły na ten krążek, nie powinien być rozczarowany lub zawiedziony. W takim razie, gdzie te zasygnalizowane wcześniej zawiłości?

Uczestnicy festiwalu wracający do domu  /  Fot. kadr z "Fali"
Od strony muzycznej ten album każdy powinien ocenić sam, bo bicie przed nim pokłonów tylko dlatego, że zgrabnie opowiada o ważnym rozdziale nie tylko muzycznej historii Polski, to gruba przesada. Sam wątek Jarocina niczego nie gwarantuje. Wręcz przeciwnie, wzmaga nasze oczekiwania. Inna sprawa, że przy dobrej znajomości dokumentu Piotra Łazarkiewicza widzo-słuchacz ma prawo pokręcić nieco nosem. Dlaczego? Tu przechodzimy do konfrontacji preferencji sięgającego po płytę z wyborem nagrań dokonanym przez muzyków. Trudno nie odnieść wrażenia, że poznaniacy byli ostrożni, nawet bardzo. Stanęło na trzech nagraniach Tilt, trzech Aya RL i po jednym Madame, 1984, Izraela i Republiki. Liczący na nieco więcej ciężaru za sprawą Kata, Moskwy, Zbombardowanej Laleczki, czy Dzieci Kapitana Klossa musieli obejść się smakiem. Szkoda, choć z drugiej strony interpretacje "Gdyby nie szerszenie", "Mojej krwi" i "O jak dziwny, dziwny, dziwny" nie zostały przecież zagrane na stojąco. Widać, muzycy wybrali to, co było im bliższe i w czym łatwiej było im się odnaleźć. Na pełną wymianę ciosów jednak nie poszli. Złośliwi powiedzą, że stchórzyli, zaś dotychczasowi fani Much będą ich bronić, skupiając się na hołdzie dla wydarzeń sprzed 30 lat, preferencjach muzyków oraz tym, że zwyczajnie dostali to, co lubią.


Słuchając "Powracającej fali", warto dobrze znać film Piotra Łazarkiewicza. Chodzi tu nie tylko o ścieżkę dźwiękową, którą na nowo interpretują Muchy, ale i pełne zrozumienie fragmentów dokumentu wykorzystanych na płycie między utworami. Bez tej wiedzy trudno będzie komukolwiek powiedzieć coś sensownego poza tym, że słuchał koncertowej płyty Much z jakimiś coverami. Co więcej, tylko wówczas w pełni świadomie będzie można ocenić ten album. W przeciwnym razie to mija się z celem. Wybór należy do Was.

Lista utworów z "Powracającej fali":

1. Pogo II (Aya Rl)
2. Ulica (Aya Rl)
3. Gdyby nie szerszenie (Madame)
4. Nie poddawaj (Izrael)
5. Komisariat (1984)
6. O jaki dziwny, dziwny, dziwny (Tilt)
7. Coś pozytywnego (Tilt)
8. Moja krew (Republika)
9. Nasza ściana (Aya Rl)
10. Rzeka miłości, morze radości, ocean szczęścia (Tilt)

"Fala" Piotra Łazarkiewicza w całości

wtorek, 5 stycznia 2016

Rozliczenie z przeszłością

"Sushi, sake i bukkake" - te malownicze, pobudzające wyobraźnię, słowa z kraju Kwitnącej Wiśni przez bardzo długi czas pozostawały ostatnim znakiem życia muzyków God's Own Prototype. Kiedy w końcu pojawił się kolejny, wcale nie oznaczało to powrotu gdańszczan do świata żywych. Wręcz przeciwnie. Ostatecznie z hukiem zatrzasnęli wieko trumny, ale zanim to nastąpiło, wystająca z niej dłoń wręczyła nam "In Different Chapters", drugą płytę God's Own Prototype, która powstała jeszcze przed rozpadem zespołu. Zdaniem twórców czekała na odpowiedni moment. Najwyraźniej stosowna chwila, po dobrych trzech latach, wreszcie nadeszła.

God's Own Prototype w 2012 r.  /  Fot. facebook.com/godsownprototypepl
Krążek ukazał się bez rozgłosu i jedynie w wersji cyfrowej, dlatego prawdopodobnie liczebność grona, które o nim nie wie, a pamięta czasy debiutanckiego "Fall Apart, Every Time Feel Like...", jest całkiem spora. Co więcej, w ostatnim czasie uwaga kojarzących God's Own Prototype była zwrócona raczej na obecne projekty byłych członków zespołu, czyli chociażby Nową Ziemię, Walrus Alphabet i szczególnie Ampacity, które niedawno wydało drugą płytę. Zatem w jakiejś mierze to wydawnictwo trafia nieco w próżnię, ale też nie o rozgłos tu chodziło, a raczej o dokończenie pewnych spraw z przeszłości. Co z tego wyszło?  


"In Different Chapters" pokazuje, że trafienie na "Lights And Air", pierwszą część kompilacji Post-rock.PL z 2013 r., oraz zainteresowanie debiutem gdynian ze strony rodzimych fanów gatunku nie było przypadkiem. Ten album to zdecydowany krok na przód w porównaniu do "Fall Apart, Every Time Feel Like...", miejscami bardzo sprytne wymykający się z rąk decydujących o jednoznacznym schowaniu go do szuflady z etykietką "post metal". Owszem, ten gatunek jest kręgosłupem owej dźwiękowej konstrukcji, ale nic ponadto. Dzięki temu instrumentalne pożegnanie z God's Own Prototype muzycy pozbawili potencjalnej toporności oraz bezsensownego ciężaru. Podobnie jak na debiucie, słychać dużą dawkę jeszcze bardziej rozwiniętej kreatywności i przede wszystkim, choć pośmiertnie już, pomysłu na zespół. Dlatego tym bardziej szkoda, że wszystko tak się potoczyło, ale najwyraźniej tak miało być.


Może ten zespół zwyczajnie musiał się rozpaść, by do naszych uszu dotarły nagrania wspomnianych, skądinąd bardzo ciekawych, projektów, w które gdynianie są indywidualnie zaangażowani teraz. Może taka była właśnie cena, jaką muzycy zapłacili za rozwój, a my za słuchanie nowych, ciekawszych i innych już dźwięków. Swoją drogą, na potencjalnej trzeciej płycie zespół i tak musiałby coś zmienić, by stawiać kolejne kroki. Szkoda, że "In Different Chapters" nie ukazało się na fizycznym nośniku, ale też trudno się dziwić, by muzycy inwestowali w uwiecznienie czegoś, co już od dawna nie istnieje. Warto nadstawić ucha. Więcej okazji nie będzie.

piątek, 1 stycznia 2016

Malkontent w słuchawkach

Na tyle długo kupuję płyty i zanoszę je do radia, by później o nich opowiadać, że nie mam najmniejszych złudzeń co do jakichkolwiek tegorocznych muzycznych oczekiwań. Bilety na koncerty tańsze nie będą, dobre tytuły nagle nie pojawią się w polskich sklepach, tylko nadal trzeba będzie je ściągać je z bardziej ucywilizowanej części świata i oczywiście za nie wiadomo jakie pieniądze. Bo Ci, którzy pośredniczą w fonografii, dobrze wiedzą, że ten nieszczęsny fan odejmie sobie od ust, ale ostatecznie kupi ten album. Co gorsza, muzycy, którzy nie wydają się sami, i tak na tym jakoś przesadnie nie zarobią. Pomarudzić jeszcze? Bardzo proszę. Od pięciu lat częstotliwość aktualizowania tej witryny systematycznie spada i nic nie wskazuje na to, by miało to się zmienić. Co gorsza, trudno będzie nawet utrzymać obecną cykliczność ukazywania się tekstów. Może być gorzej? Zawsze może. Ostatecznie jednak oprócz tej całej wylanej przed chwilą goryczy jest i kilka dobrych wiadomości, a do tej najważniejszej to Wy przyłożyliście rękę, a w zasadzie ucho. 

Fot. Wojtek Dobrogojski
W ubiegłym roku minęła dekada moich nocnych wizyt w studiu przy ul. Bednarskiej, co z pewnością nie byłoby możliwe bez Waszej pomocy. To dzięki Wam wciąż odnajduję motywację i chęci do zarywania nocy, grzebania w nowych płytach i odkurzania ich zapomnianych poprzedników, po prostu opowiadania o muzyce. Nie ma co ukrywać, że z biegiem lat i narastaniem prywatnych i zawodowych obowiązków jest to coraz trudniejsze. Ale jesteście Wy, Wasze listy kierowane nawet z różnych zakątków świata oraz telefony, które odbieram podczas audycji. Mam nadzieję, że to się nie zmieni i w 2016 roku w poniedziałki nadal będziecie znajdywali te 60 minut, by posłuchać, co tam Mrozkowiak znowu wymyślił i o jakiej płycie zamierza opowiedzieć. Będzie mi niezmiernie miło. A że jestem urodzonym malkontentem i osobą, której wiecznie coś się nie podoba, trudno. Tego nie zmienię, ale obiecuję, że nadal będę szanował Wasz czas i przykładał należytą uwagę do każdych przygotowywanych Melodii. Tak robię od czerwca 2005 r. i za nic nie zamierzam z tego zrezygnować. A co do mojego czarnowidztwa, może nie będzie tak źle. Może ten rok będzie znakomity. Oby. Dziękuję i zapraszam o stałej porze. Do usłyszenia.