11 lat to w życiu człowieka bardzo dużo czasu. A czy dużo w przypadku muzyki? I tak i nie. Kalendarz jest nieubłagany i pokazuje coś, z czym trudno polemizować. Na co dzień jednak przecież nie wpatrujemy się bez przerwy w półkę z płytami i nie spoglądamy na zegarek, oczekując natychmiastowej premiery nowego wydawnictwa danego wykonawcy. Nie. To działa inaczej. Co jakiś czas sięgamy po starsze nagrania, mając nadzieję, że to nie ostatnie, a w ciągu tych mijających dni, tygodni, miesięcy i w końcu lat muzycy sami odpowiadają sobie na pytanie, czy znajdują w sobie energię i na tyle ciekawe pomysły, by nagrać coś dobrego. Oczywiście to nie sprawdzi się przypadku taśmowych i kontraktowych zespołów, ale gdy mowa o inicjatywach pokroju Shape of Despair, ta reguła ma już rację bytu. Finowie niezbyt często dają znak życia, na co dzień skupiając się na własnych zespołach, ale kiedy już tak czynią, to bardzo konkretnie. Minęła ponad dekada i oto jest. Nowa płyta Finów stałą się faktem.
Shape of Despair / Fot. facebook.com/shapeofdespairofficial |
Tu nie ma i nie mogło być jakiejkolwiek rewolucji. Shape of Despair to doom metal i tak pozostało. Jedyna różnica w stosunku do starszych płyt mogła co najwyżej polegać na aranżacjach i kompozytorskich pomysłach, dzięki którym w nasze ręce trafiłoby coś, co z jednej strony będzie brzmiało znajomo, ale z drugiej nie powieli któregoś z wcześniejszych wydawnictw. Tak też się stało. "Monotony Fields" w pełni spełniło pokładane w niej nadzieje, przede wszystkim za sprawą produkcji. Mimo że Finowie zawsze poruszali się w pogrzebowych tempach i przy artykulacji wydobywanej z najgłębszych zakamarków gardła, to wszystko brzmi bardzo plastycznie, jak zawsze melodyjnie, ale i o dziwo zaskakująco ciepło. Nie ma duchoty i toporności, które miejscami niegdyś można było usłyszeć. Udało się uzyskać coś, co nie jest takie proste - ciężar brzmienia przy jednoczesnym braku wyczuwania użycia siły. Efektem jest dość hermetyczna muzyka, która wcale hermetycznie nie brzmi.
To pierwsza płyta Shape of Despair z Henrim Koivulą, który zastąpił Pasiego Koskinena. Wokalista Throes of Dawn stanął na wysokości zadania, ale chwilami aż chciałoby się, by śpiewał nieco rzadziej. Nie chodzi tu o jego warsztat, a o obecną muzykę, do której teraz jeszcze bardziej pasuje delikatny głos Natalie Koskinen, zaś dominujący growl Koivuli miejscami zwyczajnie dominuje za bardzo. No ale czym że też byłoby Shape of Despair bez głębokiego głosu prowadzącego całą muzykę? Pozostając jeszcze przy kwestiach personalnych, warto zwrócić uwagę na nie pierwszy już polski wątek w dyskografii Finów. Za szatę graficzną "Monotony Fields" odpowiadał Mariusz Krystew, o którym więcej informacji znajdziecie tutaj.
Ten album to znaczący krok naprzód, o ile w ogóle w takich kategoriach można rozpatrywać dokonania Shade of Despair. Finowie grają w swoim stylu, czyli depresyjnie, melodyjnie i ciężko, ale obecnie także z gracją i wyraźną świeżością. Jarmo Salomaa raz jeszcze udowodnił, że ma duży talent do pisania muzyki pod klawisze i partie gitar. Inna sprawa, że "Monotony Fields" to płyta przede wszystkim dla wiecznie wątpiących i stałych mentalnych bywalców okolic egzystencjalnych rozterek i poczucia braku nadziei. Optymiści nie mają tu czego szukać. Zresztą w przypadku Shape of Despair nigdy nie mieli. No chyba że przekonają się do samej muzyki, gdyż ta wbrew pozorom po 11 latach oferuje dość dużo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz