poniedziałek, 27 lutego 2012

Z Mławy do Edynburga

Nie tak dawna emigracja Polaków na Wyspy Brytyjskie sprawiła, że rodzinne strony, przynajmniej na jakiś czas, opuściły osoby o różnych profesjach i zainteresowaniach. Wśród nich było również i wielu muzyków, z których część podczas pobytu w Zjednoczonym Królestwie znajdowała czas na realizację życiowej pasji. Efekty ich działalności to wiele, acz zazwyczaj nieznanych w Polsce, nagranych utworów, a niekiedy nawet  regularne płyty i wciąż istniejące zespoły, vide działający w Belfaście polsko-irlandzki Thuoc. Do grona takich właśnie osób zalicza się m.in. Mirosław Kępiński, który swego czasu wyjechał do Edynburga, i tam też nagrał album pod szyldem Meyatra, który wreszcie doczekał się oficjalnej premiery.

Fot. Arch. zespołu
Założycielem projektu jest pochodzący z Mławy, wspomniany były gitarzysta Yahatry oraz Carnal, który podczas czteroletniego pobytu w Szkocji zaprosił do współpracy didżeja Biscuita D. Efektem tej kolaboracji jest niemal 50 minut instrumentalnej muzyki powstałej na bazie improwizacji. Rdzeniem utworów pozostają partie gitary elektrycznej, a wzbogacają je szeroko rozumiana elektronika oraz tabla, nadającą całości nieco orientalnego charakteru. Zaś pomiędzy poszczególnymi utworami możemy usłyszeć ambientowe interludia.


Fragmenty "The Singular Sound of the Brain" po raz pierwszy zaprezentowałem Wam w marcu 2009 r. Wówczas nie było jeszcze wiadomo, kiedy ta płyta zostanie wydana, choć z całą pewnością nikt nie mógł przewidzieć, a tym bardziej sam zainteresowany, że na jej ukazanie się będziemy musieli tak długo czekać. Obecnie album jest dostępny w wersji cyfrowej i można go nabyć za pośrednictwem strony meyatra.bandcamp.com. Wspierajcie rodzimych twórców, zwłaszcza tych niezależnych. Warto.

piątek, 24 lutego 2012

Powrót polskiej legendy

Początek lat 90. był okresem istnej wręcz eksplozji w historii polskiego ciężkiego grania. Nigdy wcześniej i nigdy później nie powstało aż tyle kluczowych zespołów rodzimej sceny. Wynikało to zarówno z przypadającej na tamten okres transformacji systemowej, jak i, a w zasadzie przede wszystkim, apogeum popularności szeroko rozumianego metalu. Wówczas pierwsze kroki stawiali muzycy chociażby Pandemonium, Neolithic, Christ Agony, Gallileous, Hazael i wielu innych niezwykle zasłużonych przedstawicieli gatunku. Niestety większość z nich już nie istnieje, ale co jakiś czas do naszych uszu dobiegają pogłoski o wznowieniu działalności przez taki czy inny zespół. Niektóre z nich potwierdzają się, inne nie. Na szczęście ta dotyczące reaktywacji częstochowskiego Mordor okazała się prawdą.

Zdjęcie z płyty "Prayer to...", 1994 r.
To jeden z tych zespołów, który bezsprzecznie należy do niezbyt licznego, ale jakże ważnego, grona rodzimych przedstawicieli doom metalu. Debiutancka płyta muzyków "Prayer to..." z 1994 r. odbiła się szerokim echem nie tylko w Polsce, ale i poza jej granicami, o czym świadczy chociażby jej reedycja za sprawą norweskiej Arctic Serenade, do której doszło dwa lata później. Co ciekawe, ten album był jednym z pierwszych tego typu polskich wydawnictw, które ukazały się w naszym kraju na płycie kompaktowej. Wówczas niewiele podobnych zespołów mogło się tym pochwalić, a zdecydowana większość z nich nigdy się tego nie doczekała.


Trzy lata później ukazała się druga i zarazem ostatnia płyta muzyków z miasta świętej Wieży. Zmiany personalne siłą rzeczy pociągnęły za sobą zmianę muzyki, którą na albumie "The Earth" charakteryzują przede wszystkim rozwiązania progresywne. Powszechne uznanie sympatyków zespołu i krytyki jednak nie wystarczyło. Płyta przepadła przede wszystkim z powodu braku wsparcia wytwórni i profesjonalnego menedżera, i to mimo że została wydana również w USA, Kanadzie i Japonii. Zatem co stanie się teraz?


Jak zapewnia wokalista Paweł Zieliński, zespół będzie grał przede wszystkim koncerty, a w niedalekiej przyszłości możemy również spodziewać się nowej płyty. Mordor został reaktywowany niemal w oryginalnym składzie, z wyłączeniem sekcji rytmicznej, zatem wszystko wskazuje na to, że muzykom nieco bliżej będzie do czasów "Prayer to..." niż "The Earth". Co wyniknie z tego powrotu i jakie będą nowe pomysły częstochowian, przekonamy się już na wiosnę. Mordor zagra jako gość na polskiej części europejskiej trasy Theatre Des Vampires.

24.04 - Częstochowa, Zero
25.04 - Warszawa, Progresja
26.04 - Poznań, Pod Minogą

Zachęcam do wybrania się na któryś z tych koncertów. Bynajmniej nie ze względu na zagraniczną "gwiazdę", a z powodu rodzimego akcentu w postaci bardzo zasłużonego zespołu. Mało kto mógł sądzić, że zobaczy jeszcze Mordor na żywo. A jednak.

wtorek, 21 lutego 2012

Takiej pornografii już nie ma

Pamiętam, że gdy w latach 90. słuchałem muzyki niemal wyłącznie z kaset magnetofonowych, to w książeczkach dołączanych do wielu ukazujących się wówczas rodzimych wydawnictw w podziękowaniach lub pozdrowieniach dość często były wymieniany niejaki Tytus De Ville. Po pewnym czasie zaintrygowany postanowiłem sprawdzić kim jest ten, jak się później okazało, muzyk. I tak też natrafiłem na nagrania łódzkiej Pornografii.

Fot. Arch. zespołu
Był to jeden z najciekawszych rodzimych zespołów przełomu lat 80. i 90., którego niebezpodstawnie wielu zalicza do grona prekursorów gotyckiego rocka i darkwave'u w naszym kraju. Te "pornograficzne" melodie cechowały przede wszystkim zimnofalowe i punkowe korzenie, które wyraźnie zmierzały w kierunku rozwiązań znanych chociażby z dokonań The Cure. Jednak odsuwając na bok wszelkie przychodzące na myśl porównania, trzeba przyznać, że ta muzyka po prostu broniła i na swój sposób wciąż broni się sama, w pełni oddając atmosferę tamtych lat. Nie brakuje w niej zarówno przebojowości, jak i tego charakterystycznego, zimnego brzmienia, generowanego przede wszystkim przez sekcję rytmiczną.  


Dziś Pornografia to raczej jeden z tych zespołów, o których wielu słyszało, ale zdecydowanie mniejsze grono osób sięgnęło po jego nagrania. Wynika to m.in. z faktu niewznowienia do dziś albumu "1989 - 1990", który wiele lat temu ukazał się wyłącznie na kasecie magnetofonowej, i w dodatku w niezbyt imponującym nakładzie. Jeśli zatem jesteście ciekawi, lub po prostu chcecie sobie przypomnieć, czym dwadzieścia lat temu żyli polscy sympatycy szeroko rozumianego gotyckiego rocka, sięgnijcie nie tylko po nagrania wczesnego Closterkeller czy Daimonion. Sięgnijcie również po tę nieco zapomnianą już taśmę, co ciekawe, nagraną z gościnnym udziałem Anji Orthodox.

sobota, 18 lutego 2012

Tam, gdzie grzebie się obcych

Przeglądając płyty na półce, zastanawiając się nad nabyciem kolejnych, słuchając ich i wreszcie, chodząc na koncerty, zadaję sobie pytanie, czy znajdę jeszcze dźwięki, które mnie zaskoczą, w których doszukam się czegoś nowego, czegoś zupełnie innego. I wówczas, ku własnemu zaskoczeniu, znajduję taką muzykę. To oczywiście nie zdarza się przesadnie często, ale na szczęście raz na jakiś czas tego doświadczam, o czym od kilku lat przypominają mi nagrania m.in. A Place To Bury Strangers.

Fot. Scott Spy
Gdy po raz pierwszy sięgnąłem po dwie dotychczasowe regularne płyty Amerykanów, na własne uszy przekonałem się, że określanie ich mianem najgłośniejszego zespołu w Nowym Jorku nie jest bezpodstawne. Istna ściana dźwięku balansującego na granicy przesteru, zawarty w niej olbrzymi ładunek energii i wymykające się jednoznacznej klasyfikacji pomysły, w jednej chwili przykuwają uwagę lub natychmiast wyzwalają uczucie bezgranicznej niechęci. Jest to spowodowane nie tylko wrażeniem hałasu, ale i niezwykłej swobody, z jaką muzycy przekraczają granice shoegaze'u, post punka, noise'u, eksperymentalnego rocka i szeroko rozumianej, dość zimnej w swoim brzmieniu, elektroniki. Wszystkie te wymieszane ze sobą pomysły, charakteryzujące się wybitnie jednoznacznym poziomem gałki potencjometru, tworzą coś, co potrafi wyrwać ze stagnacji, po prostu obudzić i dać do zrozumienia, że nie wszystko jeszcze wymyślono. Przekonał się o tym każdy, to słuchał nagrań Amerykanów lub widział ich koncert, np. w warszawskim Powiększeniu w maju 2010 r.

Fot. Arch. zespołu
Jeśli posłuchacie poniższego nagrania, które i tak trudno uznać za reprezentatywne dla zróżnicowanych pomysłów nowojorczyków, to najpewniej będziecie zaskoczeni, znając oczywiście muzykę, o której zazwyczaj tutaj piszę, i którą prezentuję Wam podczas naszych spotkań. Czasem jednak warto poszukać tego, co się lubi, również w innych dźwiękach, nie zapominając oczywiście o swoich korzeniach. Ja od czasu do czasu tak czynię i takie są tego efekty.

wtorek, 14 lutego 2012

Zdjęcia z koncertu Petera Hooka

Sobotni występ basisty Joy Division na długo pozostanie w pamięci blisko półtora tysiąca osób, które przybyły do warszawskiego klubu Palladium. Po raz pierwszy w Polsce można było usłyszeć nagrania tej legendarnej grupy, której muzycy nigdy, ani też za czasów późniejszej gry w New Order, nie przyjechali do naszego kraju. Na szczęście Peter Hook z nawiązką wynagrodził nam wszystkim długi okres wyczekiwania.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Podczas blisko dwugodzinnego koncertu usłyszeliśmy dwadzieścia pięć utworów, w tym w całości zagrany album "Unknown Pleasures", dwie kompozycje z płyty "Closer" oraz te pochodzące z singli i jeszcze z czasów, gdy muzycy działali pod nazwą Warsaw. Jeśli nie mieście możliwości zobaczenia tego nadzwyczaj udanego koncertu, zajrzyjcie na stronę bahlazamon.blogspot.com, na której znajdziecie liczne fotografie nie tylko z sobotniego wieczoru. Ich autorem jest Wojtek Dobrogojski, człowiek, którego głos, co ciekawe, słyszycie zawsze w dżinglu, tuż przed "Deszczem jesiennym" rozpoczynającym naszego spotkania.

Lista zagranych utworów:

At A Later Date
No Love Lost
Leaders Of Men
Warsaw
Failures
Digital
Disorder
Day Of The Lords
Candidate
Insight
New Dawn Fades
She's Lost Control
Shadowplay
Wilderness
Interzone
I Remember Nothing

Bis

Atmosphere
Dead Souls
Isolation
Twenty Four Hours
These Days
Ice Age

Bis

Transmission
Love Will Tear Us Apart
Ceremony

sobota, 11 lutego 2012

Diabeł tkwi w szczegółach

Mimo że podczas naszych cotygodniowych spotkań tak często wracam myślami do klimatycznego grania lat 90., z czystego sentymentu sięgając nawet po najbardziej wtórne dokonania przedstawicieli gatunku, to cieszę się z faktu, że stosunkowo szybko po minięciu lat adolescencji udało mi się odnaleźć podobny nastrój również w innej muzyce. I co ciekawe, porównywalne poszukiwania obserwuję również u wybranych twórców, którzy, tak jak ja, początkowo byli związani przede wszystkim z szeroko rozumianym doom metalem, ale z biegiem czasu do wspomnianych sentymentów i korzeni postanowili dodać coś jeszcze. Jedną z takich osób jest Kim Larsen.

Fot. Arch. zespołu
W tym roku minie 13 lat od chwili, gdy były gitarzysta duńskiego Saturnus porzucił, na szczęście dla nas nie definitywnie, muzykę zagłady i sięgnął po klawisze oraz gitarę akustyczną, tym samym dając początek solowemu projektowi Of Wand And The Moon. Z perspektywy czasu na pewno, a my tym bardziej, nie żałuje podjętej decyzji, gdyż każda z jego dotychczasowych czterech regularnych płyt udanie wpisywała się w szeroko rozumiany neofolkowy nurt. Ta muzyka zawsze wnosiła coś nowego do nieco skostniałej gatunkowej formuły opartej niemal wyłącznie na gitarach akustycznych. Co prawda, to nigdy nie była rewolucja, ale umiejętne połączenie wspomnianych wcześniej instrumentów, budowanie nastroju za pomocą spokojnych recytacji i partii wokalnych oraz uciekanie od tak często powielanych schematów sprawiło, że mimo upływu lat ta muzyka nadal przyciąga uwagę. Dzięki temu wciąż chce się wracać do takich płyt jak "Emptiness Emptiness Emptiness" czy "Sonneheim". Jednak teraz w twórczości Kima Larsena najważniejsze jest to, że postanowił on kolejny krok na przód. Jego najnowszy, piąty już, album to po prostu wyraźnie słyszalny rozwój samego muzyka i zarazem bardzo ciekawa alternatywa dla wszystkich poszukujących czegoś nowego.
Wydany ubiegłorocznej jesieni "The Lone Descent" to przede wszystkim nowe pomysły, w znacznej mierze będące naturalną konsekwencją zaproszenia wielu gości. Czasem słychać trąbkę, czasem nieco psychodeliczną gitarę elektryczną, a chwilami skrzypce, które wraz z klawiszami bardzo udanie wypełniają przestrzeń, tym samym urozmaicając akustyczny trzon tej muzyki i sprawiając, że brzmi ona jeszcze ciekawiej niż na wcześniejszych, przecież i tak udanych, płytach Of Wand And The Moon. Dużo w tych dźwiękach refleksji, nieco smutku, a także prawdy o otaczającej nas czasem pustce. Dużo również znajdziemy w słowach napisanych z myślą o tej muzyce. Słowem, jest czego posłuchać i jest co przeczytać.

Fot. Arch. zespołu
Nazwy szuflad, do których zazwyczaj wkłada się takie dźwięki, bywają różne, i same w sobie nie mają większego znaczenia. Liczy się przede wszystkim to, co zapisano w nutach, jak i sam fakt poszukiwania nowych wrażeń. I właśnie dlatego zachęcam Was do zapoznania się z dokonaniami Kima Larsena, ze szczególnym uwzględnieniem jego najnowszego wydawnictwa. 

środa, 8 lutego 2012

Istota prostoty

Australia to jedno z ciekawszych miejsc na mapie światowego doom metalu. To właśnie na antypodach powstały m.in. takie grupy jak Mournful Congregation, Cryptal Darkness, Virgin Black, Murkrat i otoczone  niemalże kultem legendarne Disembowelment. Do tego grona wykonawców należy również zaliczyć Elegion, którego muzycy, wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi, nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

For. Arch. zespołu
To jeden z tych zespołów, w muzyce którego umiejętne połączenie dość prostych rozwiązań daje niebywały wręcz efekt. Wydawałoby się, że w nagraniach Elegion nie słyszymy nic nowego, a jednak na wpółsurowe brzmienie melodyjnych gitar, dźwięki ich akustycznych odpowiedników, piękny kobiecy głos, a także growle i czyste partie wokalisty, klawisze oraz skrzypce tworzą niezwykły nastrój, tak charakterystyczny dla klimatycznego grania końca ubiegłego wieku, do którego powracam z niepoprawną wręcz częstotliwością. Kwintesencję tych dźwięków znajdziecie na "Through the Eyes of Regret" wydanej w 2001 r., debiutanckiej płycie Elegeion. Znajdziecie również w poniższym, ostatnim jak dotąd, nagraniu Australijczyków.


Singiel "Reignstorm" ukazał się wyłącznie w internecie, i tym samym jego premiera w znacznej mierze przeszła niestety bez echa. Dowiedzieli się o niej raczej starsi sympatycy zespołu niż potencjalni nowi fani. Trudno powiedzieć, czy  to nagranie będzie zwiastunem trzeciej płyty Australijczyków. Obecnie pozostaje nam jedynie mieć taką nadzieję, i to tym bardziej, że od premiery tej kompozycji minął już rok. Sentymentalna i melodyjna muzyka. Nie tylko dla sympatyków gatunku.

sobota, 4 lutego 2012

Za tych, co na morzu

Amerykańska muzyka promowana przez największe polskie środki masowego przekazu w przytłaczającej większości jest tak miałka i tak bezwartościowa, że wyrabianie sobie wyłącznie na jej podstawie wyobrażenia o tamtejszych twórcach może jedynie przytłaczać i rozczarowywać tych, którzy właśnie za Oceanem poszukują czegoś więcej niż bezwartościowej tandety. Tym czymś nie zawsze muszą być estetyczne i nie wiadomo jak górnolotne przejawy twórczości człowieka. Najważniejsze, by były szczere, prawdziwe i jak najdalsze od plastiku, którym jesteśmy zalewani. Takich wykonawców za Wielką Wodą nie brakuje. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie ich szukać. W moim przypadku jednym z nich pozostaje Grave At Sea.
Fot. Arch. zespołu
W muzyce tej niestety nieistniejącej już grupy największe wrażenie robi przede wszystkim bezkompromisowość. Ta mieszanina sludge i doom metalu z jednej strony przytłacza swoim ciężarem, a z drugiej robi piorunujące wrażenie dzięki zawartemu w niej ładunkowi ekspresji i autentyczności przekazu, które jeszcze bardziej podkreślają krzykliwe partie wokalne. Dla jednych będzie to zwyczajny hałas, ale myślę, że część z Was znajdzie coś dla siebie w tych ciężkich, sabbathowych riffach, tak charakterystycznych dla południa Stanów Zjednoczonych.


Po pięcioletniej działalności zespołu pozostały materiał demo, singiel, split i "Documents of Grief", jedyna regularna płyta Graves At Sea, która ukazała się w 2006 r. To właśnie z niej pochodzi nagranie "Praise The Witch", najbardziej rozpoznawalny utwór Amerykanów, który znajdziecie poniżej. Muzyka dla odważnych i tych poszukujących po prostu czegoś wyrazistego.

środa, 1 lutego 2012

Magia kantele

Przyroda to jedna z podstawowych twórczych inspiracji człowieka. Odwołania do niej można znaleźć niemal w każdej dziedzinie jego działalności. Podobnie siłą rzeczy jest i w muzyce. Dźwięki skomponowane pod jej wpływem odzwierciedlają nie tylko emocje, jakie budzą u ich twórcy, ale i pozostają w ścisłym związku z daną porą roku. Wiedział o tym Vivaldi. Wiedzą i muzycy fińskiego Syven, którego debiutancki album wreszcie trafił w moje ręce.


Po raz pierwszy o tym projekcie opowiadałem Wam jesienią 2010 r. z okazji premiery kompilacji "Whom The Moon A Nightsong Sings", dwupłytowego wydawnictwa poświęconego neofolkowym dźwiękom. To właśnie na nim znalazł się utwór "How Far The Gods?", sygnalizujący nową inicjatywę Aslaka Tolonena, muzyka znanego przede wszystkim z Nest. Ten ostatni z faktów jest o tyle ważny, że Syven w linii prostej pozostaje rozwinięciem dotychczasowych pomysłów wspomnianego instrumentalisty. A te zaś to przede wszystkim niezwykle oryginalne połączenie ambientu i dźwięków kantele, narodowego fińskiego instrumentu. Za sprawą tej syntezy muzyka Syven jest niezwykle obrazowa i budzi wyobrażenia związane przede wszystkim z pięknem przyrody, zwłaszcza w zimowej aurze. Chłodne brzmienie syntezatorów i struny wspomnianego kantele, uzupełnione wokalami Andy'iego Koski-Semmensa oraz partiami gitary elektrycznej, tworzą niezwykły nastrój, tak bardzo kojarzący się z obecnymi teraz mroźnymi wieczorami.

Posłuchajcie tej muzyki i dajcie jej szansę. A jeśli spełni ona Wasze oczekiwania, zajrzyjcie do działu MP3, których warto posłuchać, gdzie znajdziecie dwa nagrania udostępnione przez samych muzyków. Co więcej, w tamtejszych archiwach znajdują się również liczne utwory Nest, dzięki którym będziecie mogli przekonać się, jak ewoluowały pomysły Aslaka Tolonena ostatecznie zrealizowane na "Aikaintaite", debiutanckiej płycie Syven.